Stoję na parkingu przed Lidlem, który spokojnie mógłby sobie napisać na fasadzie „the northernmost Lidl in Mainland UK”. Czekam na Caroline, nowego załoganta Chrisa oraz jego przyjaciela, z którym przyjechali z Inverness. Kolega Chrisa wyświadcza nam uprzejmość i najpierw zabiera nas na pobliski przylądek – atrakcję turystyczną John O’Groats, a potem bierze do sklepu, żebyśmy mogli dokupić co cięższego prowiantu. Oni kupują, a ja stoję i przyglądam się cieśninie, którą bardzo nie chciałem płynąć, ale splot okoliczności sprawił, że jednak przyjdzie mi to zrobić.
Gdyby nie to, że doskonale wiem, że jest początek lipca, to na podstawie obserwacji pogody musiałbym odnieść wrażenie, że mamy połowę marca. Słońce to się pojawia, a to znika między postrzępionymi i szarymi, galopującymi chmurami. Temperatura to pewnie niecałe piętnaście stopni, ale tężejący, północno zachodni wiatr, będący pewnie efektem wyżu gdzieś w okolicach Grenlandii, sprawia, że jest bardzo nieprzyjemnie. Wiatr i niedobór snu z ostatnich kilku dni, powodują, że nawet kurtka sztormiaka, którą mam na sobie nie pomaga i drżę z zimna.
Drugiego lipca wieczorem sprawdzam pogodę. W nocy ma wiać jakieś dziesięć węzłów wiatru z północnego wschodu, następnego dnia, odkręcić na południe / południowy zachód. Lepszej pogody nie mógłbym sobie wymarzyć na początek podróży do Polski. Wiatr co prawda słaby, ale przynajmniej z dogodnych kierunków.
Analiza prądów pływowych zrobiona jeszcze kilka dni wcześniej, podpowiada, że najlepszy moment do opłynięcia Mull of Kintyre, długiego na sto kilometrów półwyspu wypada około dziewiątej rano trzeciego lipca.
Mull of Kintyre, który mapie wygląda jakby coś Szkocji niechlujnie ku dołowi zwisało, ciągnie się prawie do Irlandii, pozostawiając tylko wąski pas wody zwany Kanałem Północnym. Obrzeżem Kanału Północnego przyjdzie nam pożeglować już kilka godzin po opuszczeniu Ardrossan.
Decyzję o wypłynięciu do Polski podejmuję jakiś tydzień po opuszczeniu jachtu na wodę. Trochę wcześniej, w maju czuję się na tyle zadomowiony w Ardrossan, że całkiem poważnie zaczynam rozważać pozostanie tam na dłużej.
Globalna pandemia zdaje się być w maju i czerwcu 2020 już w odwrocie. Niedługo później polski premier ogłosi, że się w ogóle już zakończyła i że wirus już jest pokonany.
W Polsce mają miejsce wybory prezydenckie, które się nie odbywają. Za to unieśmiertelniają nazwisko Jacka Sasina. To chyba pierwszy przypadek w historii, że zapamiętany zostanie polityk, który nie dość, że nie wygrał wyborów to nawet w nich nie kandydował. Ale za to z pełnym przekonaniem twierdził, że uda mu się je szybko zorganizować.
Od kilkunastu dni na brytyjskich mediach społecznościowych, a konkretnie na grupach żeglarskich, aż wrze i kipi. Przyczyną jest Brexit i niezmiernie skomplikowana sytuacja prawna żeglarzy, zarówno zawodowych jak i amatorskich, którzy znaleźli się w bardzo niejasnej sytuacji dotyczącej respektowania ich uprawnień (wydawanych przez RYA) w krajach członkowskich Unii Europejskiej, a także ogromnej ilości spekulacji i niejasności dotyczących prawa do przebywania jachtów pod brytyjską banderą na wodach terytorialnych Unii Europejskiej.
O ile z uprawnieniami amatorskimi sytuację pewnie jakoś unormuje sam rynek czarterowy, o tyle kwestia uprawnień zawodowych może się stać dla bardzo wielu osób problematyczna. Zważywszy na to, że na terenie Unii Europejskiej funkcjonuje mnóstwo szkół żeglarskich, a także firm czarterowych, oraz prywatnych właścicieli sporych jednostek, które mają jachty porejestrowane w Wielkiej Brytanii, to nie jest to problem w środowisku marginalny.
Gdy zastanawiamy się nad nowym hobby, jedną z pierwszych rzeczy jest zwykle próba zrozumienia co nam będzie do realizacji tej pasji potrzebne, czyli zastanawiamy się nad tak zwanym “sprzętem”. Na wstępie zaznaczam, że żadna firma nie płaciła mi za product placement (w sumie szkoda, bo chętnie przytuliłbym trochę grosza 😉 )
W przypadku żeglarstwa morskiego, lista ta może być bardzo długa i tak kosztowna, że zaprze nam dech w piersiach i przysiądziemy z wrażenia. Ale zasadniczo tylko wtedy, gdy wpadniemy na pomysł, żeby zostać armatorem. Wówczas, istotnie, “sky is the limit”.
Dla przeciętnego, “urlopowego”, żeglarza morskiego lista ekwipunku jest zadziwiająco krótka i rachunek za nią wcale nie musi opiewać na równowartość samochodu osobowego klasy średniej. Bardzo dużo zależeć będzie od tego z kim i gdzie pływamy. No i jakie są nasze potrzeby w zakresie obwieszenia się metkami różnych designerskich marek.
Węzłów, węzełeczków, supłów i innych sposobów motania lin jest przypuszczalnie kilka setek. Są jednak trzy węzły, bez znajomości których nie powinno opuszczać się portu i wypływać w rejs.
Węzeł ratowniczy (bowline knot)
Tworzy niezaciskającą się pętlę, którą można spożytkować na wszystkie możliwe sposoby i niemożliwe sposoby. Przykłady zastosowania:
Cumy – cumowanie z pętlami ratowniczymi na końcu cum, jest bardzo popularne i wygodne gdy można cumę wybrać z pokładu, czyli płynie się w załodze na tyle dużej, żeby wypuścić desant. Ewentualnie, gdy jest w pobliżu ktoś, kto założy nam pętlę na palik.
Każdy, kto myśli o uzyskaniu dowolnego certyfikatu kompetencji (patentu żeglarskiego) potwierdzającego umiejętności prowadzenia jachtu na morzu, prędzej czy później natknie się na pojęcie rejsu stażowego.
Różne systemy szkolenia żeglarskiego stawiają różne wymogi do osiągnięcia poszczególnych stopni żeglarskiego wtajemniczenia. Tabelka poniżej pokazuje minimalne wymogi dla poszczególnych stopni żeglarskich, zarówno w systemie Polskiego Związku Żeglarskiego jak i RYA.
Nie wiem czy inni tak robią, ale ja się bez bicia przyznaję, że podsłuchuję rozmów radiowych innych jednostek. Czasem po to, żeby się zorientować co będą robić, gdy widzę, że są w pobliżu, kiedy indziej, żeby się czegoś nowego nauczyć, a często po prostu z wrodzonego wścibstwa. Czasem jest się tych rozmów mimowolnym świadkiem, bo ktoś się rozgada na kanale 16, kiedy indzie skaczę sobie po kanałach i udaje mi się coś ciekawego zasłyszeć.
Umieszczę więc w tym miejscu kilka interesujących korespondencji radiowych, które podsłuchałem. Raczej nie będę umieszczał nazw jednostek, bo większości i tak nie pamiętam, a poza tym… no właśnie, poczytajcie.
Ciemna noc sierpniowa, księżyc jeszcze nie wzszedł. Morze Bałtyckie. Gdzieś w połowie drogi między Karlskroną, a Helem. Rozmawia jacht ze statkiem”
Jacht: Statek X, statek x, jacht y prosi
Statek: Odpowiada.
Jacht: Kanał 12 proszę.
Statek: Dwanaście, ok.
Po zmianie kanałów, skipper polskiego jachtu mówi po angielsku, bardzo kategorycznym tonem:
Jacht: Statek x – jakie są Wasze intencje?
Cisza. Nie dziwi, bo statek od dobrych dwóch godzin porusza się ruchem jednostajnym, utrzymuje swój kurs i swoją prędkość. Nic też nie wskazuje
Statek (zdziwiony): Jacht y – Hmmm no jakie mają być, trzymam kurs i prędkość
Jacht: Statek x, ale jestem w pobliżu was.
Statek: No i?
Jacht: No i jestem na żaglach
Cisza. Po chwili:
Statek: I co ja mam z tym w takim razie zrobić? Poza tym nie widzę cię na AIS.
Jacht: Bo nie ma nas na AIS.
Statek: No to podaj kurs, pozycję, prędkość
Jacht: Dobra, wiesz co, trzymaj ten kurs i wszystko będzie dobrze, wszyscy będziemy bezpieczni.
Cisza, po chwili:
Statek: Dzięki za pozwolenie. Over and out.
Morał: zanim się kogoś wywoła, warto się zastanowić po co się to właściwie robi. Statki na środku morza płyną również zazwyczaj po prostej, najkrótszą trasą do swego portu przeznaczenia.
Dwie godziny później ten sam jacht wywołuje inny statek. Przełączam radio na kanał na którym mają rozmawiać, nastawiam szybko pop corn i słucham:
Jacht: Czy nas widzicie?
Statek: Podaj nazwę jeszcze raz… Nie, nie widzę was na AIS.
Jacht: Bo nie ma nas na AIS. Powinieneś widzieć moje światło nawigacyjne.
Statek (po chwili ciszy): No nie widzę nic. Gdzie jesteście?
Jacht: Przed Waszym dziobem.
(zaaferowany, bo bardzo szybko zaczyna mówić): Gdzie przed moim dziobem, nic nie widzę. Podaj dokładną pozycję.
Jacht: Dokładnie przed waszym dziobem. Sześć mil (dziesięć kilometrów) przed Waszym dziobem.
Statek już nawet nie odpowiada.
Morał: Sześć mil morskich to naprawdę daleko. Światło burtowe jachtu nie będzie nawet z takiej odległości widoczne, a dla statku, który płynie z prędkością dwunastu węzłów to pół godziny drogi. Jeśli jesteśmy na jego dziobie, to przeciętnym jachtem w przeciętnych warunkach, będziemy już o dwie i pół mili od miejsca w którym statek wywołaliśmy.
Rzecz dzieje się niedaleko portu Hel. Bohaterowie: Bosmanat i Jednostka Pływająca:
Jednostka Pływająca: Halo port Hel, będę wpływał do portu.
Bosmanat: Jednostka, która wywołała bosmanat Hel. Proszę się porządnie zgłosić.
Jednostka Pływająca: Yyyy… no będę wpływał do portu Hel.
Bosmanat: Ale panie, proszę się zasad korespondencji trzymać: nazwa jednostki, liczba osób, skąd pan płynie…
Jednostką Pływającą: No płynę z Jastarni, trzy osoby.
Bosmanat: A jak się jednostka nazywa?
Cisza
Jednostka Pływająca: Yyy… no… Yamaha 350 tu mam napisane…
Morał: Warto się zapoznać z zasadami korespondencji radiowej, zanim się zacznie korzystać z radia. No i dobrze wiedzieć jak się nazywa to na czym się żegluje.
Na Zatoce Gdańskiej, ruch statków nadzoruje VTS (Vessel Traffic Service) Zatoka. Zwykle VTS rozmawia na swoim kanale (71) i interesują ich głównie duże statki. Pracuje jednak dla VTS jeden pan, który jachty wywołuje dość często, szczególnie gdy te pchają się na TSS (Traffic Separation Scheme – taka autostrada dla statków, po której jachtom w zasadzie nie wolno pływać, a jak już to mają ją przeciąć pod kątem prostym). Pan z VTS prowadzi głównie monologi, bo jachty zwykle go albo nie słyszą, albo wręcz nie chcą słyszeć.
„Jacht, który na AIS dowcipnie nazwał się dwie kreseczki. Jacht dwie kreseczki. Tu VTS Zatoka.” – jacht nie odpowiada, a ja znajduję na AIS jednostkę, która rzeczywiście ma sam cudzysłów zamiast nazwy – „Jacht dwie kreski, jacht dwie kreski tu VTS Zatoka! Wpływa pan na trasę statków! Z Gdyni wychodzi duży kontenerowiec, za siedem minut będzie pan bardzo blisko niego. Proszę nie przeszkadzać! Proszę uważać! Proszę nie stwarzać zagrożenia dla ruchu! Proszę słuchać kanału 16! Jacht, który nazwał się na AIS dwie kreseczki! Proszę zmienić kurs i nie przeszkadzać dużym statkom. Tu VTS Zatoka. VTS Zatoka, jest po to, żeby i wam jachtom pomagać! Ale proszę słuchać kanału 16.”
Odpowiedzi się nigdy nie doczekał.
Innym razem ten sam pan:
„Jachty biorące udział w regatach bitwa o Gotland tu VTS Zatoka… Po TSS płynie duży statek kontenerowy, będziecie bardzo blisko, w miarę możności proszę zmienić kurs! Proszę nie utrudniać ruchu statkom”
Rzecz jasna nikt mu nie odpowiada. Pan jest przez chwilę cicho i znowu woła:
„Jachty biorące udział w regatach Bitwa o Gotland! Tu VTS Zatoka! Za siedem minut będziecie bardzo blisko dużego statku kontenerowego. Bardzo proszę umożliwić mu bezpieczne przepłynięcie. Tu VTS Zatoka!”
I tym razem nie ma odpowiedzi, o reakcji jachtów nie wspominając. Chłopaki się ścigają nieustępliwie. Pan mówi kolejnym razem już wyraźnie zrezygnowany:
„Jachty biorące udział w Bitwie o Gotland, tu VTS Zatoka. Duży statek manewruje, żeby zrobić Wam miejsce, ale i Wy mu pomóżcie! Zróbcie mu trochę miejsca… Proszę zachować bezpieczną odległość i nie podpływać do niego zbyt blisko…”
Na AIS widzę, że kontenerowiec rzeczywiście bardzo znacząco zmodyfikował swój kurs, tak że prawie wpłynął na przeciwległy pas ruchu.
Morał: Lepiej nie pływać po TSS, a jeśli już – to słuchać radia, szczególnie gdy się jest na tak zatłoczonym akwenie jak Zatoka Gdańska.
Kolejna rozmowa, ma miejsce w dniu, gdy Marynarka Wojenna detonuje na Zatoce Gdańskiej jakiś niewypał z czasów Drugiej Wojny Światowej. Już kilka dni wcześniej można było przeczytać na ten temat stosowne ostrzeżenie nawigacyjne. Jacht wywołuje jednostkę Marynarki Wojennej (ORP).
Jacht: Okręt Marynarki Wojennej, Okręt Marynarki Wojennej. Jacht X prosi.
ORP (kobiecy głos): Odpowiada.
Jacht: Dzień dobry, jakie są Wasze intencje?
To pytanie, które się zadaje, gdy jednostka w pobliżu zaczyna wykonywać jakieś manewry – na przykład nagle zmienia kurs. W zależności od kontekstu, może to oznaczać: co do cholery wyprawiasz?
ORP: Intencje?!? Jakie są nasze intencje!?!!! Co wy ostrzeżeń nawigacyjnych nie czytacie!?! Stawać mi tu w dryf, ale już!
Jacht (wyraźnie spłoszony): Tak jest proszę pani…
Morał: Dobrze poczytać ostrzeżenia nawigacyjne przed wyjściem w morze. Wystarczy wpisać w google: Ostrzeżenia Nawigacyjne BHMW.
Po Zatoce Gdańskiej płyną dwa jachty. Rzecz dzieje się na kanale 16, wywoławczym. To nie jest miejsce na pogaduchy. W zasadzie powinno się tylko ustalić inny kanał i na niego przejść. Żeglarze zwykle korzystają z „seksualnego” czyli z kanału 69. Rozmowa trochę bez sensu. Wywołują się średnio raz na 5 minut, rozmawiają na 25W więc słychać ich w promieniu kilkunastu kilometrów, tematy rozmów też zupełnie nieistotne:
Jacht 1: Jacht 2, Jacht 2 tu Jacht 1. Co tam u Was słychać?
Jacht 2 (mówi jakieś dziewczę, w tle słychać głośne śmiechy, impreza chyba po całości): Aaaa no tak leci. Fajnie jest.
Jacht 1: A no to spoko, u nas kolacja…
Ktoś z eteru: Ej, a Wy tam macie w radio jakiś inny kanał poza szesnastym?!?
Morał: Nie prowadzi się rozmów towarzyskich na kanale 16. Ten służy do wywoływania innych jednostek i umówienia innego kanału na pogaduchy.
W porcie w Gdańsku, należy obowiązkowo prowadzić nasłuch na kanale 14. Zawsze sporo się tam dzieje, kapitanat od czasu do czasu wzywa różne jednostki, można też wywnioskować czego się spodziewać. Rozmawia Kapitanat i Jacht:
Jacht: Kapitanat, tu Jacht, czy można do Sopotu, dwie osoby na pokładzie.
K: Dzień dobry, a ten jacht to żaglowy, czy motorowy?
Jacht: Motorowy.
K: Można, tylko proszę przestrzegać ograniczenia prędkości.
Jacht: Yyyy… tak jest.
K: Jaki jest limit prędkości?
Jacht: Yyyy… Tak jest, będę płynął z bezpieczną prędkością.
K: No, dobrze radzę. Bo jak nie, to pomiar prędkości jest i będzie kara.
Jacht: Tak jest panie kapitanie.
Morał: Dobrze znać lokalne przepisy portowe. A najlepiej pływać na jachcie żaglowym – wtedy takich pytań nie zadają, bo limit prędkości ciężko przekroczyć.To tyle na dziś, jak się uzbiera nowa porcja, to się znów podzielę
Są historie, które zaczynają się miłą pogawędką, nad parującą kawą i aromatycznymi zapachami śniadania serwowanego w bed and breakfast. W ciepłym zaciszu wiktoriańsko umeblowanej jadalni, można sobie na spokojnie poopowiadać różne dzieje. Są i historie, które zaczynają się zgoła inaczej.
Jest późny marzec, albo i pierwsze dni kwietnia i słońca nie ma już piąty z rzędu dzień. Na zewnątrz wiatr wyje w wantach i niesie śmieci między poustawianymi na betonie jachtami. Przelotnie mży. Pogoda jak to się ładnie mówi – z dupy. Dzień od nocy różni się tylko tym, że za dnia jest szaro, a w nocy czarno.
Nastrój jeszcze gorszy. Nie dość, że brak witaminy D po całej zimie, to jeszcze tyle co skończyła mi się choroba, a na domiar wszystkiego Borys zapowiedział lockdown. Na śniadanie była kanapka. Kanapka jest zresztą na śniadanie, na kolacje i co drugi obiad każdego dnia przez jakieś trzy tygodnie. Składa się z chleba, który udaje pełnoziarnisty, dwóch plastrów szynki i plastra sera. Wszystko byAsda. Save money.Live better. Z braku gazu na łódce umieszczonej na zimę na stojaku, moja dieta robi się dość monotonna. Po śniadaniu nastawiam od razu obiad – jakieś warzywa i mięso wrzucone do slowcookera, który poza czajnikiem elektrycznym jest moją jedyną szansą na jakiś ciepły posiłek. Zaletą jest to, że ciepłe i pożywne. Wadą, że trzeba nastawiać obiad zaraz po śniadaniu, bo ugotowanie posiłku to bite cztery godziny. Walory smakowe również pozostawiają wiele do życzenia, z przypraw mam bowiem w tym czasie: pieprz, sól i kardamon.
Robię coś na komputerze, gdy wyczuwam nieregularny ruch jachtu. Inny niż zwykłe drgania przenoszące się z masztu na cały kadłub unieruchomionej na łożu jednostki. Jakieś stuknięcia inne, niż liny walące o masz. Chwilę później słyszę szuranie w okolicach suwklapy.
Wychodzę na pokład i najpierw widzę kawałek tektury, na którym jest coś napisane i sylwetkę człowieka idącego po pokładzie w kierunku drabiny. Napis na tekturze mówi:
„Ubrudziłeś mi farbą maszt! Bardzo nieodpowiedzialne. Zadzwoń. Charlie. Numer telefonu”
Sylwetka, przysadzistego, wygolonego na zero, ubranego w kaszkiet i jednoczęściowy kombinezon roboczy człowieka, należy pewnie do podpisanego grubym czarnym flamastrem Charliego. Znam go z widzenia i przelotnego „dzień dobry”.
Rzeczywiście, upaprałem mu maszt antyfoulingiem, jakieś dwa dni wcześniej. Jego jacht, zdaje się Westerly 28, ktoś wcisnął tuż za rufę mojego, a zdjęty maszt ułożył pod moim jachtem. Gdy malowałem spód, okryłem wprawdzie maszt z grubsza foliowymi workami, ale czy wiatr zawiał, czy zrobiłem to niedokładnie – trochę kropel farby dostało się na maszt. Dlaczego tego sam nie wyczyściłem od razu – sam nie wiem. Kładę to na karb dość dziwnego nastroju w jakim się wówczas znajdowałem.
– Co mogę dla Ciebie zrobić? – mówię głośno i powtarzam jeszcze raz, bo mężczyzna nie słyszy. W końcu reaguje, odwraca się do mnie i angielskim, z którego ledwo co rozumiem co trzecie słowo, zaczyna wyrzucać na mnie swoje, uzasadnione zresztą, pretensje. Nawet nie próbuję się bronić. Mówię więc:
– Tak, to ja zrobiłem, niechcący, bardzo Cię za to przepraszam. Tak, powinienem był to od razu sprzątnąć. Jak mogę ci to zrekompensować? – Charlie przez chwilę jeszcze mówi coś na temat braku mojej odpowiedzialności, aż w końcu rozumie chyba, że przecież nie szukam wymówek, tylko próbuję rozwiązać problem.
– Umyję. – mówię
– Maszt, jak maszt, ale lina jest ubrudzona, z niej już nie zejdzie. – odpowiada
– Odkupię w takim razie od Ciebie tę linę. To znaczy zamówię, taką jaką będziesz chciał, a ja sobie wezmę tą brudną, może tak być?
– Braid on braid. 32 metry. Kolor jaki chcesz.
– Ok. I stawiam butelkę whisky. Jaką lubisz?
– No cóż, mówią, że nie ma czegoś takiego jak zła whisky…
Później jeszcze tylko sprawdzam z nim, czy na pewno lina, o której mówił to ta, którą znalazłem. Przy okazji dowiaduję się, że braid on braid to lina czteropokrętkowa z rdzeniem. Życzy sobie jeszcze, żeby miała zaplecione na końcu ucho. To nie problem, bo jak się okazuje w Wielkiej Brytanii prawie każdy sklep handlujący linami zaplata końcówkę za dodatkowe dwa albo trzy funty. Wieczór spędzam na czyszczeniu grabiejącymi palcami masztu przy użyciu rozpuszczalnika. Kontempluję też, w jaki to dziwny sposób przychodzi nam czasem nawiązywać w życiu znajomości.
Szczere przeprosiny, butelka whisky w ozdobnym kartonie i maszt wyczyszczony: fine, but not excellent jak to określa Charlie przy odbiorze roboty, a także 32 metry czteropokrętkowej niebieskiej liny 10 mm, które jakimś cudem już następnego wieczoru są w moich rękach, na dobre zakopują topór wojenny. Od tej pory rozmawiamy częściej.
Gdy pisałem wcześniej, że boatyard był kompletnie bezludny nie była to do końca prawda. Charlie nie przejął się bowiem nic a nic lockdownem i mimo tego, że mieszka prawie w połowie drogi do Edynburga, jeździ dzień w dzień do swojej „Blue” raz odziedziczonym po swoim niedawno zmarłym ojcu Fiatem Pandą, a innym razem jakimś Nissanem o rozmiarach czołgu T34.
Kupił sobie nieduży, dość wiekowy już jacht, jakiś rok temu, zaraz po przejściu na emeryturę. Z łódki tej jest zresztą bardzo dumny. Nazwał ją „Blue”, bo tak nazywa też swoją żonę – Claire. Z tego co rozumiem, Charlie, żegluje po dłuższej, kilkudziesięcioletniej przerwie. Gdy pytam jakie ma plany żeglarskie, mówi, że typowo wakacyjno – weekendowe. Skoczyć gdzieś niedaleko, zakotwiczyć, wypić butelkę wina i posłuchać muzyki. Za małego, żeglował w okolicach Edynburga, skąd pochodzi. Nie potrafi się też nadziwić zachwytom obcokrajowców nad tym miastem. Sam twierdzi, że centrum może i ładne, ale reszta to shite, jak plastycznie wymawia słowo shit.
Z Charliem początkowo rozmawia mi się dość ciężko. Nie dość, że mówi bardzo szybko, to jeszcze do tego wrzuca sporo szkockich regionalizmów, których nie rozumiem. Mówi też dość emocjonalnie: bardzo moduluje głos i ukwieca wypowiedzi najróżniejszymi klątwami. Inna sprawa, że początkowo tematy naszych rozmów, to głównie jachty, ich naprawa i konserwacja. Pojmowanie wszelkich technicznych niuansów jego wypowiedzi – sprawia, że czuję się wyjątkowo bezradnym rozmówcą. Ma to i jednak aspekt edukacyjny. Szkoda, że zwykle wtedy gdy mleko u mnie się już rozlało. Taka historyjka:
Któregoś pięknego dnia, docierają do mnie wyczekiwane od dziesięciu dni śruby. Gdy w drodze z randez – vous z kurierem otwieram paczkę, krew mnie zalewa. Śrubki wprawdzie mają właściwy łeb, średnicę, długość. Są nawet zrobione z właściwego stopu stali (A4) ale… nagwintowane tylko do połowy swojej długości. Spotykam Charliego, który zawzięcie wymienia właśnie okienko numer siedem na swojej łódce. Zapytuje:
– Co, znowu Mikołaj do Ciebie przyszedł? – to jego standardowe zagajenie, gdy widzi mnie objuczonego jakimś pudłem, które wlokę na jacht.
– Tak – odpowiadam – Dasz wiarę, że zamówiłem śruby i mi przysłali nie takie? – tłumaczę jak to zamówiłem „bolts”. Wyjmuję z paczki śruby, które wprawdzie do mnie dotarły, ale nie są tym czego się spodziewałem.
– Rozmiar nie taki, czy co? – dziwi się Charlie
– Przecież tu połowy gwintu nie ma. Jak ja teraz nagwintuję stal nierdzewną…
– Aaa, to ty chciałeś machine screw a nie bolts. Bolts są nagwintowane do połowy. Jak zamówiłeś bolts to dostałeś bolts. Jaki to rozmiar potrzebujesz? Ja mam dużo różnych, mogę ci odsprzedać, to nie będziesz musiał znowu dziesięć dni czekać. A te moje to nie jest jakiś tam cheap shit…– I tym sposobem ratuje mnie z opresji.
Kiedy indziej rozmawiamy o koronawirusie i przy tej okazji wychodzi, że Charlie ma jakiś zmysł jasnowidzenia. Ogólnie uważa, że cała pandemia to jedna wielka bzdura. Mówi do mnie:
– Do końca maja będzie po temacie. Nie mogą pozwolić na to, żeby ekonomia wiecznie stała.
Jak się potem okazuje – ma sporo racji w tym co mówi i trafia prawie co do dnia. Rząd Nicoli Sturgeon, który przestał w pewnej chwili iść ramię w ramię z Downing Street i zaczął prowadzić całkowicie niezależną politykę epidemiczną, rzeczywiście od 1 czerwca uwolnił aktywność w kraju na tyle, że dokładnie ostatniego dnia maja dostaliśmy zielone światło na wodowanie jachtów.
Któregoś dnia zeszło na politykę i tu doznaję lekkiego szoku. Spotkam bowiem po raz pierwszy kogoś, kto popiera Brexit. Charlie mówi:
– Wiesz co, ja głosowałem w latach siedemdziesiątych, za Unią Europejską, czy Europejską Wspólnotą Gospodarczą. Ale ja głosowałem za wolnym rynkiem, swobodą biznesu, swobodnym przepływem ludzi, a nie tym co dzieje się teraz: niekończącymi się regulacjami, korupcją i socjalizmem. Ja nie mam nic przeciw obcokrajowcom, ale każdy musi się tak samo przykładać i pracować, a Unia rozpuszcza ludzi. Zresztą, ty pewnie więcej na ten temat możesz powiedzieć, bo jesteś z sowieckiej strefy wpływów, a tam chyba musiało być tak samo.
Poglądy Charliego tłumaczy zresztą trochę jego historia i osobowość. Charlie to typowy self made man, dla którego praca, wysiłek i staranie się o lepsze stanowiły treść życia. Bardzo dba o przedmioty, które posiada. Gdy później już, jakoś w czerwcu, zaprasza mnie do swojego domu położonego wśród malowniczych pagórków, uderza mnie jak bardzo zadbane jest jego domostwo i jak bez przerwy coś nadal jest przy nim robione. Na warsztacie za kuchnią porozkładane części jakiś maszyn, przy których dłubie wieczorami, drabina oparta o krawędź dachu, bo tyle co skończył coś na nim naprawiać, trawnik idealnie przystrzyżony.
Dom wypełniony jest różnego rodzaju antykami, książkami, pamiątkami, winylowymi płytami i bibelotami. Ma także ogrodową altanę, a w niej szafę gdzie trzyma wina i whisky. Niektóre z butelek mają po kilkadziesiąt lat… Charlie mieszka tam ze swoją Claire, która pracuje jako ktoś w rodzaju naszegokuratora sądowego, a po godzinach w ramach swojej pasji oddaje się jeździe konnej. Mieszkają z nimi również dwa małe, trochę rozpuszczane, pieski. Domek kupili kilka lat wcześniej od kogoś, kto wiódł na tyle hulaszczy tryb życia, że nieruchomość utracił za długi. Claire mówi:
– Znaleźliśmy dokumenty różne tutaj. Okazało się, że pani, która była właścicielem, dostawała przypomnienia o zapłacie różnych rachunków, a równocześnie kupowała sobie jakieś luksusowe sportowe samochody… W końcu bank stracił cierpliwość i zlicytował dom.
Charlie opowiada mi jak to za młodego pracował za grosze w pubie u wujka, a potem w fabryce samochodów. Pracę w fabryce, podsumowuje jako dość bezsensowną i frustrującą. Organizacja ta miała być końcem lat siedemdziesiątych dość mocno uzwiązkowiona i załatwienie najprostszej sprawy, wymagało trwających tygodnie uzgodnień, bo związki broniły niewiarygodnie wąskich specjalizacji swoich pracowników. Dla przykładu tokarz, nie mógł już przykręcić śrubki, a monter niczego pomalować i tak dalej. Charlie, to typowy człowiek czynu – co tu uzgadniać jak jest po prostu robota do zrobienia.
Został na wiele lat w automotive, tyle że już zajmował się obsługą salonów sprzedaży. Gdzieś w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy miał tego wszystkiego powyżej dziurek w nosie, założył jednoosobową firmę ogrodniczą i jako landscape gardner pracował aż do dnia kiedy zdecydował się przejść na emeryturę.
Charlie, często mówi o tym, że za darmo nic w życiu nie dostał i pewnie dlatego dostaje białej gorączki, gdy słyszy o programach socjalnych rządu:
– Przecież – mówi – co to ma znaczyć, że ktoś twierdzi, że nie stać go na jedzenie, albo na szczotkę do zębów, albo tampony i należy mu to dofinansować!?! Ok, rozumiem, że są ludzie chorzy, niepełnosprawni, ale ten sam człowiek, który bierze pieniądze od rządu na szczoteczkę do zębów, ma całe ramiona w tatuażach!?! Przecież tatuaż to są setki funtów i to jest dobro luksusowe! Jak można twierdzić, że się nie ma na jedzenie, a ma się na tatuażystę, a potem pije alkohol całymi dniami.
Gdy popijamy whisky o smaku tak smokey, że nawet papierosów nie trzeba palić, po pysznej kolacji jaką mnie wraz z Claire uraczyli, schodzi znowu na politykę. Tym razem mówimy o szkockiej niepodległości. Jakoś sam poruszyłem ten temat, bo akurat byłem po kilku ciekawych rozmowach, z Bobem i ciekaw jestem opinii mojego gospodarza.
– Bzdura – unosi się Charlie – Jak tu ogłoszą niepodległość, to ja się wyprowadzam do Anglii.
Znowu słyszę o trzydziestu miliardach funtów. Tym razem kwota, która w obydwu relacjach jest zresztą identyczna płynie w odwrotnym kierunku: z Korony do Szkocji, a nie jak twierdził Bob ze Szkocji do Londynu. Jak to z tym naprawdę w końcu jest? Nie wiem.
Charlie argumentuje dalej:
– Przecież zauważ w jakim języku rozmawiamy, w jakim języku wszyscy na świecie praktycznie mówią. Po angielsku. I mówią po angielsku nie dlatego, że to Szkocja była niezależnym państwem, a dlatego, że Zjednoczone Królestwo było największym imperium w czasach gdy świat zaczynał się powoli globalizować! Sama Szkocja to co to jest, parę milionów ludzi i góry…
Rzucam od niechcenia tym co usłyszałem od Boba:
– Ale wiesz, macie gaz na morzu północnym, macie whisky, macie możliwość rozwijania turystyki. Przecież pewnie byście sobie poradzili sami…
– Daj spokój – mówi – to jest właśnie cały ten fucking nationalism…
Charlie lubi też obecnego premiera Wielkiej Brytanii – Borisa Johnsona. Zwraca moją uwagę na kilka szczegółów z życia Bo Jo – szczególnie na jego wykształcenie – Johnson ukończył bowiem Oxford oraz Eton College, pracował jako dziennikarz.
Jak widać – poglądy dwóch Szkotów na kwestię niepodległości mogą się skrajnie różnić. Z jednej strony dość kosmpolityczny zwolennik secesji, a z drugiej unionista popierający Brexit. Bardzo byłbym ciekaw ich rozmowy, gdyby przyszło im się kiedyś spotkać. Sam takiego spotkania nie odważyłem się zainicjować. Trochę w obawie przed wybuchem wojny szkocko – szkockiej.
W kwietniu i maju mamy z Charliem ten sam dylemat. Boimy się, że nawet gdy lockdown się skończy i marina w końcu zacznie normalnie funkcjonować, będziemy nadal czekać na wodowanie. Marina miała opracowany harmonogram wodowania łódek. „Blue” Charliego miała się znaleźć na wodzie już 24 marca, mój „Flying Polishman” miał pływać od połowy kwietnia, ale nie ustaliłem żadnego konkretnego terminu. Charlie obawia się, że marina będzie chciała raczej pomóc jednej z firm czarterowych niż indywidualnym właścicielom. Mówi, że w boatyardzie na wodowanie czeka przynajmniej kilkadziesiąt jednostek, więc można spodziewać się niezłego korka, gdy wszyscy na raz będą się chcieli znaleźć na wodzie. Szczęśliwie, te obawy okazują się płonne. Premier Sturgeon pozwala na żeglowanie, ale trzeba wrócić do portu tego samego dnia. To jeszcze nie jest czas firm czarterowych.
Mój jacht jest drugim, który zostaje opuszczony do wody. Marina zlitowała się chyba po prostu nade mną i faktem, że od prawie trzech miesięcy mieszkam w ich rozumieniu w spartańskich warunkach, pozbawiony bieżącej wody i dostępu do toalety. Wodują mnie i w dodatku parkują łódkę tak blisko węzła sanitarnego jak to tylko możliwe. „Blue” Charliego jest na wodzie już dobę później.
Gdy jestem już na wodzie, Charlie zagląda do mnie dość często – po prostu ma po drodze na swoją keję. Zagląda na kawę rano, czasem popołudniu. Pomagamy sobie również, od czasu do czasu, w drobnych pracach przy łódkach. Charlie dogryza mi czasem, że dostałem najbardziej „posh” miejsce w całej marinie.
Wypływam wreszcie na swój pierwszy shakedown trip, czyli kilkugodzinny rejsik po okolicy, żeby sprawdzić, czy nic mi się nie urywa, nigdzie nie cieknie i nic się nie zacina na jachcie. Dla mnie wycieczka ta jest niezmiernie wzruszająca – w końcu pierwsze pływanie na tyle co zakupionej łódce, po miesiącach niecierpliwego oczekiwania. Wieje z południa, jakieś dwadzieścia pięć do dwudziestu ośmiu węzłów, fala momentami około metra, piękne słońce. Jacht na pełnym komplecie szmat sunie ponad siedem, czasami prawie osiem węzłów – żeglarska bajka.
Flying Polishman to 43 stopowy Gib Sea, bardzo szeroki i bardzo stabilny, więc jakoś specjalnie się nawet nie kładzie na burcie. Wracam niezmiernie usatysfakcjonowany, bo ani się nic nie popsuło, a jacht świetnie się słucha steru i jest bardzo dobrze zrównoważony żaglowo. Jedyny mankament jaki widzę, to potworny efekt śruby przy manewrach portowych na silniku. Jachtem ciągnie kilkadziesiąt stopni w lewo, zanim zaczyna się w ogóle słuchać steru na biegu wstecznym.
Mimo przeszkadzającej śruby, po jeździe na wstecznym przez pół portu, bezproblemowo udaje mi się zaparkować łódkę. To dokowanie jest dla mnie zresztą bardzo pouczające również z innego powodu. Gdy zakładam cumy, kilku przechodzących obok żeglarzy podchodzi do mnie i mówią: We saw your reversing, really good job! Zaskakuje mnie to. To tutaj zamiast loży szyderców jest wzajemne chwalenie się po udanym cumowaniu?
Tak się składa, że Charlie tego samego dnia bierze swoją żonę na żagle. Po powrocie ich miny zdradzają bardzo mieszane uczucia. Oczywiście Charlie, perfekcjonista, znalazł jakieś skromne dwadzieścia robót do zrobienia na remontowanej przez kilka miesięcy łódce, ale to ślina. Problemem jest to, że Claire niespecjalnie dobrze się czuła na fali… Jestem to sobie w stanie doskonale wyobrazić – metrowa fala na 43 stopowym jachcie to jednak inne uczucie niż na 28 stopowym. Optymistycznie dochodzą jednak do wniosku, że to pewnie będzie kwestia przyzwyczajenia. Mam nadzieję, że tak się w końcu stało.
Są historie, które zaczynają się przy bekonie w ciepłej jadalni z kimś kto od pierwszego kontaktu jest nastawiony bardzo życzliwie. Są też historie, które zaczynają się w opustoszałym boatyardzie, w marcowym zimnie, z kimś komu się nastąpiło na odcisk.
Zabawne, że obydwie te historie kończą się dokładnie takim samym wpisem do mojego okrętowego pamiętnika. I Bob i Charlie, różni jak ogień i woda, jeśli wziąć pod uwagę ich poglądy na otaczającą rzeczywistość, wpisują mi dokładnie to samo szkockie przysłowie: Lang may yer lum reek. Co znaczy dosłownie: Niech twój komin długo dymi i są życzeniem długiego i zdrowego życia. Charlie opatrza to jeszcze werbalnym komentarzem:
– Żeby też ci nigdy diesla nie brakło, you poor fucker… – śmieję się z tego, bo wiem już, że gdy Szkot ci coś takiego powie – to już cię traktuje jak swojego.
Biorąc pod uwagę naturę epidemiologicznego kryzysu, który wiosną 2020 roku zamyka mnie na kilka miesięcy na betonowym placu w szkockim Ardrossan, pisanie o ludziach, którzy mi towarzyszyli, może wydawać się nie na miejscu. Social Distancing, zakaz spotkań towarzyskich, pozamykanie ludzi w domach, ograniczenia w podróżowaniu, zamknięte puby… Wydawać by się mogło, że w takich warunkach utrzymywanie, czy nawiązywanie jakichkolwiek relacji jest po prostu niemożliwe.
Dziwnym trafem, ten okres, który z definicji miał służyć izolowaniu się i odcięciu od innych ludzi, stał się dla mnie chyba jednym z najbardziej intensywnych jeśli chodzi o nawiązywanie nowych znajomości i odświeżanie dawnych. Powiedzieć, że najbardziej intensywny w całym moim życiu, byłoby pewnie przesadą, ale bez wątpienia od czasu przyjazdu do Zjednoczonego Królestwa, nigdy nie poznałem aż tylu nowych ludzi co w trakcie lockdownu w Ardrossan.
Postrzeganie Wielkiej Brytanii i Brytyjczyków wypaczył mi Londyn. Czysto subiektywnie: miasto dziesięciu milionów samotnych ludzi. Miasto, gdzie jak podawał Time Out, rozdawana przed wejściem do metra gazetka, najczęściej wyszukiwaną frazą w Google jest: „jak znaleźć przyjaciół w Londynie”. Miasto bardzo powierzchownych relacji, gdzie mimo, że jest się w tłumie, trudno kogokolwiek poznać. Miasto, gdzie ludzie najpierw gniotą się w metrze, żeby się dostać do pracy, potem gniotą się w tym samym metrze, żeby się z niej wydostać. Wieczorem dotrzeć do wynajmowanej za niebotyczne kwoty dziupli i oglądać seriale na Netflix.
Gdyby nie lockdown, wyjechałbym z Wielkiej Brytanii święcie przekonany, że całe Zjednoczone Królestwo, to po prostu dziesiątki, czy setki mniejszych Londynów. Wyspiarze to ludzie z którymi nie da się normalnie pogadać, trzymający dystans i w ogóle nie lubiący cudzoziemców. Takie przynajmniej odnosiłem wrażenie po osiemnastu miesiącach spędzonych w stolicy tego kraju.
Boba poznaję jeszcze przed całą koronawirusową hecą. W Ardrossan, niedaleko stacji benzynowej, mieści się niewielkie, acz przyjemne, Bed and Breakfast prowadzone przez miłą panią o imieniu Moira. Trafiam tam w listopadzie 2019 roku, gdy po raz drugi przyjechałem obejrzeć jacht przed zakupem.
W dniu, w którym mam podjąć jedną z ważniejszych decyzji życiowych, przy śniadaniu w tymże pensjonacie, zagaduje mnie wąsaty jegomość w wieku, pi razy oko, mojego ojca. Okazuje się, że i on podejmuje właśnie decyzję życiową – kupuje pół domu tuż przy plaży w przylegającym do Ardrossan – Saltcoats. Dom, który miałem później okazję wielokrotnie odwiedzać, ma morską duszę, co siłą rzeczy mnie interesuje. Postawił go sobie bowiem francuski kapitan statku handlowego, gdzieś pod koniec dziewiętnastego stulecia. Najwyraźniej chciał mieć blisko do roboty, bo wybudował go w odległości może dwustu metrów od nieczynnego już od bardzo wielu lat portu w Saltcoats
Życie Szkota na obczyźnie
Z rozmowy, która wywiązuje się nad bekonem, jajkami i tostami, wynika, że nasze drogi już się kiedyś w przeszłości przecięły. Bob mieszkał w Hastings, gdzie jego żona prowadziła szkołę językową i przez kilka lat byli tak zwaną ‘host family’, czyli przyjmowali u siebie w domu uczniaków, pragnących zgłębić tajniki języka angielskiego. W 1999 roku, szczenięciem będąc, pojechałem na organizowany przez szkołę średnią wyjazd językowy do Wielkiej Brytanii, do Hastings właśnie. Przypuszczalnie byłem wówczas gościem jednej z koleżanek Boba.
Po wymianie kilku historyjek z życia, gdy bekon się kończy, kawa stygnie, a zegarek nieubłaganie twierdzi, że trzeba do portu – dostaję na pożegnanie Boba wizytówkę. Łączymy się ze sobą na facebooku i szczerze mówiąc sądzę wtedy, że to by było na tyle z naszej znajomości.
Myliłem się. Początkiem lutego, gdy przyjechałem na kilka dni na jacht, trafiłem na potężny sztorm – z wiatrami wiejącymi z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Jacht stojący na lądzie, trząsł się na łożu wtedy tak, że strach na nim było spać, więc skorzystałem z zaproszenia Boba, który mnie przenocował, nakarmił zupą własnej roboty i upoił w pobliskim pubie. A także uraczył kolejnymi fascynującymi historiami ze swojego życia.
Powrót do Ardrossan był dla niego w pewnym sensie powrotem na stare śmieci. Bob jest bowiem Szkotem, wywodzącym się i wychowanym w tym miasteczku. Zamiast ‘little’ mówi ‘wee’, pije szkocką i jest orędownikiem szkockiej niepodległości. Jak twierdzi: do Anglików wprawdzie nic nie ma, ale nie cierpi zasiadających w Westminster, czy też Westmonster, jak ich poetycko określa. Gdy wznosi toast stukając się kuflem albo szklanką to mówi Slàinte Mhath– choć nie wiem jakim cudem gdy się to słyszy to brzmi jakoś jak Slangee Va. Bob ma zacięcie ornitologiczne, szczególnie lubi obserwować pikujące do morza głuptaki, interesuje się historią i szeroko rozumianymi morskimi tematami. Nic dziwnego, że szybko dość nawiązaliśmy nić porozumienia.
Historia jego życia, którą w kawałkach przy różnych okazjach mi opowiedział – starczyłaby na kilka życiorysów. Zresztą spisując ją, musiał mi w końcu wysłać coś w rodzaju swojego CV, bo pogubiłem się nieco w chronologii.
Za młodego chłopaka, zaraz po ukończeniu szkoły średniej postanowił zostać mechanikiem samochodowym. Był to jednak krótki epizod w jego życiu, dość brutalnie przerwany jednym zdarzeniem, które spowodowało, że zamiast naprawiać silniki automobili, został ostatecznie jednym z pionierów rewolucji informacyjnej. Bo chyba można tak powiedzieć o każdym, kto pracował w IT już od początku lat osiemdziesiątych.
Bob opowiada:
„Pewnego dnia, podczas demontażu silnika, mój kolega z pracy Alex, młody ojciec kilkorga dzieci, dość poważnie zranił się w głowę. Uderzyła go wymontowywana skrzynia biegów. Następnego dnia stawił się w pracy. Gdy spytałem go, dlaczego nie odpocznie po tym wypadku w domu – ten odparł po prostu, że go na to nie stać. Musi więc chodzić do warsztatu, czy mu się to podoba czy nie. Spakowałem więc swoje rzeczy i mimo braku oszczędności, czy jakiegokolwiek solidnego pomysłu na przyszłość – z dnia na dzień przeprowadziłem się do Londynu.”
Odwaga została nagrodzona, bo tydzień później był już pracownikiem administracyjnym w Job Center, czyli brytyjskim odpowiedniku Urzędu Pracy, by po kilku latach i dwuletniej przerwie, którą spędził w Grecji oraz w Izraelu, wrócić do Londynu i spędzić następne sześć lat pracując w IT.
Po kilku latach, jego ówczesna partnerka życiowa pisała pracę magisterską, przeniósł się z nią na rok do Durham. Dziewczyna skończyła pisać pracę, ale Bob nie chciał wracać na południe. Pojechał więc na samą górę Szkocji, do Kinlochverby, niedaleko przylądka Cape Wrath, gdzie przez kilka lat był rybakiem, pływającym niekiedy aż pod Rockall, a także obwoźnym fotografem – freelancerem.
W 1992 roku na stałe już wrócił do IT i pracy w Londynie w jednym z wielkich banków, gdzie pracował już do emerytury, na którą przeszedł po osiągnięciu stanowiska Senior Managera IT. O pracy tej opowiadał mi kiedyś tak:
„Pobudka każdego dnia o 4:30 rano. Trzy S, czyli shit, shower, shave, pociąg do Londynu w którym spędzam godzinę do półtorej każdego dnia. Po drodze sprawdzałem sobie od razu, czy cała infrastruktura już działa – czy nie ma alertów czerwonych albo żółtych. Jeśli były to od razu maile do wszystkich odpowiedzialnych, tak że gdy już dojeżdżałem do pracy około siódmej rano miałem raporty na biurku. Kończyłem zwykle późnym popołudniem, pociąg do domu, godzina – dwie z dziećmi i spać koło dziesiątej. Życie tak naprawdę toczyło się w weekendy…”
O Ardrossan
Gdy lockdown zamknął mnie na terenie stoczni, początkowo nie wiedziałem, czy wypada się w ogóle do niego odezwać. To co docierało do mnie z mediów – było dość jednoznaczne: żadnych kontaktów społecznych, żeby nie rozprzestrzeniać choróbska. Niezależnie od tego co sam myślę na temat epidemii, uznałem, że jako gość na Wyspach muszę to uszanować. No to siedziałem sam jak palec przez miesiąc na betonowym placu, z rzadka tylko wystawiając nos z jachtu.
Któregoś słonecznego, ale i chłodnego dnia uruchomiłem UKF-kę, po to by sprawdzić, czy dokonana przeze mnie instalacja AIS jest prawidłowa. Dosłownie kilkanaście minut później, zabrzęczał telefon z pytaniem od Boba: „Are you in Ardrossan? I’ve just opened Marine Traffic to have a look at Norwegian submarine passing nearby and I saw “Flying Polishman” in the middle of the boatyard”. Od słowa do słowa – jakoś zgadaliśmy się na spotkanie, z zachowaniem zasad social distancing. Od tej pory odwiedzałem go dość często, bo przy okazji zgodził się, żebym przekierowywał swoje paczki na jego adres, co definitywnie ukróciło moje niekończące się perypetie z kurierami. Siadywaliśmy wówczas na miniaturowym ogródku, jakieś dwa metry obok siebie i w ramach prewencji epidemiologicznej dezynfekując się whisky opowiadaliśmy sobie różne historie równocześnie podziwiając cudowne zachody słońca lub walące na złamanie karku ku wodzie głuptaki.
Dzięki tym ogródkowym spotkaniom, dowiaduję się sporo i o moim gospodarzu i o Ardrossan i jego najbliższych okolicach.
Bob opowiada: „Teraz Ardrossan podnosi się z upadku. Musisz wiedzieć, że czterdzieści lat temu to był zupełnie inny świat. Miasto było bardzo ważnym portem przeładunkowym i tam gdzie jest teraz marina, w której trzymasz jacht był normalny port. W budynku, gdzie obecnie jest włoska restauracja mieścił się zarząd portu. Nabrzeże było pełne dźwigów, którymi rozładowywano i przeładowywano skrzynie z towarami. Przeładowywano tu także węgiel. Wszystko to skończyło się dosłownie z dnia na dzień. Ktoś wynalazł kontenery jako bardziej efektywną metodę transportu towarów, przestaliśmy eksportować węgiel i wielkie statki przestały się już tu zatrzymywać. Płynęły prosto do Greenock, bliżej Glasgow. Miasto straciło wtedy głównego pracodawcę”
Gdy szybko liczę w głowie, kiedy te zdarzenia miały miejsce, wychodzi mi na to, że miasteczko zaczęło podupadać mniej więcej w czasach, gdy Margaret Thatcher stanęła na czele brytyjskiego rządu i rozpoczęła reformy, które w założeniu miały uzdrowić brytyjską gospodarkę. Bob opowiada mi więc historie ze świata, który już nie istnieje, schyłku epoki przemysłowej, gdy ludzie w Wielkiej Brytanii, pracowali jeszcze głównie przy produkcji dóbr, a nie jak obecnie świadczeniu usług.
To był świat fabrycznej syreny wzywającej do pracy, masowego społeczeństwa, gdzie życie było przewidywalne, stabilne i w jakimś sensie bezpieczne. Wszystko to co słyszę, jest tak odległe od potocznego w Polsce wyobrażenia o Wielkiej Brytanii jako kraju mlekiem i miodem płynącym, że aż mi się wierzyć nie chce. Historia ta, rażąco przypomina mi lata dziewięćdziesiąte tak jak je pamiętam z perspektywy mieszkającego na obrzeżach Śląska nastolatka.
Mówi dalej:
„Niedaleko stąd, w miejscowości o nazwie Stevenson, mieściły się zakłady produkcji materiałów wybuchowych. Gdy byliśmy dziećmi podkradaliśmy transportowaną do nich saletrę potasową i robiliśmy z niej sobie rakiety i fajerwerki. Niestety zakłady również w pewnym momencie upadły i ileś tysięcy zatrudnionych ludzi znalazło się bez pracy, niemalże na bruku.”
Gdy pytam co stało się z turystyką, bo Szkocja ma jednak niezaprzeczalne przyrodnicze i kulturowe walory, Bob uśmiecha się tylko smutno i swoim tubalnym, bardzo wyraźnym angielskim mówi mi:
„W latach osiemdziesiątych, gdy zaczęły pojawiać się pierwsze tanie linie lotnicze i tanie loty do miejsc takich jak Hiszpania, czy Włochy – turystyka lokalna w całej Wielkiej Brytanii, nie tylko Szkocji, zaczęła bardzo podupadać. Ludzie kupowali wczasy i lecieli nad Morze Śródziemne, gdzie pogoda pewniejsza, ceny niższe, jedzenie bardziej egzotyczne. Do tego wszystkiego, gdy upadł port i zakłady przemysłowe w okolicy, skończył się ruch biznesowy. W Ardrossan było chyba pięć hoteli. Ocalał jeden. Obecnie ruch turystyczny jest głównie weekendowy – ludzie przyjeżdżają w piątek wieczorem, czekają na prom na pobliskie Arran, jadą tam w sobotę rano, wracają w niedzielę…”
Co w takim razie z ludźmi, który tu mieszkali i nadal mieszkają? W końcu tak poważne zmiany, na przestrzeni jednej tylko dekady, musiały się bardzo mocno odcisnąć na tkance społecznej. Odpowiedź, którą słyszę, nawet mnie specjalnie nie dziwi, bo rezonuje z moimi obserwacjami lokalnych łazików, rano czekających na to, żeby nadszedł już wieczór, których sporo wypatrzyłem w okolicy:
„Spora część, tych bardziej odważnych, wyjechała głównie do dużych miast, gdzie łatwiej było o pracę. Wielu popadło w alkoholizm i narkomanię. Przy okazji, rzecz jasna, wzrosła przestępczość. Wielu z nich nadal funkcjonuje z dnia na dzień, nie umiejąc się odnaleźć – spotkasz ich głównie w okolicach portu.”
Bardzo interesujące są te historie o upadłym miasteczku, które dopiero teraz, po wielu latach stagnacji zaczyna odżywać. Bardzo prężnie działa marina, która jest jednym z niewielu na zachodnim wybrzeżu Szkocji miejsc, gdzie można przezimować jacht, a lokalne stowarzyszenia myślą już nad reaktywacją malowniczego, ale bardzo zapuszczonego portu w Saltcoats i uczynieniu z niego atrakcji turystycznej.
Lekcje angielskiego
Bob poprawia mój angielski. To wyjątkowo poważny cios dla mojego ego. Używam tego języka praktycznie każdego dnia od co najmniej dwudziestu lat, pracowałem w swoim życiu częściej po angielsku niż po polsku, nawet żonaty byłem z cudzoziemką, więc czego się tu jeszcze mogę nauczyć? Okazuje się, że całkiem sporo. Początkowo Bob poprawia moje błędy językowe w wyjątkowo subtelny i dżentelmeński sposób. Przykładowo:
„So I rubbed my deck today…”
“Ah, so you scrubbed the deck today”
I tak wiele razy. Zawsze gdy mówię coś źle, powtarza zdanie, które chciałem powiedzieć, tak żeby było poprawnie. Przy którejś wee whisky czyli małej whisky – będącej nota bene największym szkockim kłamstwem, bo małej to nikt w życiu na oczy nie widział – do tego popijanej piwem, traci cierpliwość i dżentelmeńsko mówi mi:
„Co ty do cholery masz z tym ing! ( końcówką gerund infinitive) Wszyscy Polacy których znam wstawiają to ing wszędzie gdzie się tylko da. To nie ma przecież żadnego sensu! Drop the f..ing ing”
Podobne uwagi ma zresztą jeśli idzie o używanie przeze mnie tych wszystkich „a” „an” oraz „the”, które notorycznie mylę. Biorę więc ten feedback na klatę jak na mężczyznę przystało i staram się poprawić. Jednak… ‘old habits die hard’.
Nasze językowe przekomarzanie się zaczęło się właściwie wcześniej, gdy Bob zapytał mnie o nazwę jachtu. Gdy powiedziałem mu, że łódka będzie się nazywała „Flying Polishman” wydłużyła mu się mina i mówi:
„Czy nie wydaje ci się, że może byłoby lepiej Flying Pole?”
„Nie, bo kojarzy mi się z Pole Dancing” – odpowiadam
„Dobra, ale słowo Polishman nie istnieje w języku angielskim…”
„Teraz już istnieje” I tłumaczę źródłosłów. Że pracowałem w linii lotniczej, latałem jako steward więc Flying i jestem Polakiem, więc Polishman, które znajomy wymyślił tak, że ma się kojarzyć z legendarnym Flying Dutchman, co w połączeniu z portem macierzystym Hel ma dawać zabawny efekt: Latający Polak z Piekła. Bob kapituluje wtedy i radzi mi tylko, żebym koniecznie namalował przy nazwie uśmiech z przymrużeniem oka.
Morskie opowieści
Morskie opowieści to w ogóle osobna kategoria naszych wspólnych rozmów. Bob, jak sam mówi, ma affinity to the sea . Jedna z ciekawszych opowieści to ta o jego ojcu:
„Mój tata, w trakcie drugiej wojny światowej zaciągnął się na statek handlowy. Chciał zarobić, przyjęli go, więc pływał w konwojach jako marynarz. Pech chciał, że podczas któregoś z rejsów, gdzieś w okolicach Hiszpanii jego statek został storpedowany i zatonął. Na ratunek czekali chyba ze trzy dni. Mój ojciec, do końca swoich dni, a miał osiemdziesiąt sześć lat gdy umarł, nie mógł zapomnieć, że za ten czas gdy byli w wodzie, a potem czekali na nowy przydział – nie dostawał wynagrodzenia. Zgodnie z brutalnymi regułami tamtej epoki, nie wykonywał przecież żadnej pracy, więc dniówka się nie należała…”
Przy innej okazji opowiada mi o swoich doświadczeniach z kutra rybackiego:
„To była bardzo ciekawa, ale i niebezpieczna praca. Pływaliśmy niejednokrotnie bardzo daleko w morze, nawet w okolice Rockall (samotna, niezamieszkała skała, jakieś trzysta mil morskich na północny zachód od Hebrydów Zewnętrznych). Któregoś dnia, gdy położyłem się spać po imprezie w porcie na szkockim Mainland, nasz szyper zadecydował, że popłynie do Stornoway na Hebrydach, żeby dokonać naprawy na naszym kutrze. Obudziłem się rano i okazało się, że jestem na wyspach. Cóż, poszedłem pozwiedzać i gdy mechanik, przy użyciu tylko młotka naprawił naszą śrubę wróciliśmy do naszego portu macierzystego.”
Gdy rozmawiamy o moich planach, żeglowania do Polski i pyta mnie o trasę jaką chciałbym obrać, mówi mi:
„Unikaj Pentland Firth. To ekstremalnie niebezpieczne miejsce. Przepływałem tam raz i nigdy więcej tego nie chcę powtórzyć. W trakcie tego rejsu dosłownie wpadliśmy w dziurę w wodzie. To było jedno z najbardziej przerażających doświadczeń w moim życiu. Kuter wpadł w dolinę, dokoła ściany wody na kilka metrów w górę… Nie płyń tam, lepiej już Orkady opłynąć od północy, skoro Kanał Kaledoński jest w tym roku zamknięty”
Szczerze powiedziawszy – miałem taki plan i rzeczywiście Pentland chciałem ominąć. Przyszłość pokazała jednak inaczej i okoliczności wymusiły na mnie, że przez tą złowrogą cieśninę jednak przepłynąłem, zresztą jako pierwszy jacht w sezonie 2020.
Kiedy indziej Bob uraczył mnie opowieścią o rybakach, bodajże z Wysp Owczych, którzy przypłynęli do Szkocji sprzedać złowione ryby. Połów był udany, ryb sporo udało się schwytać, zarobili więc dużo pieniędzy. Sukces trzeba było, rzecz jasna oblać. Oblewali go do tego stopnia intensywnie, że świętowanie przeniosło się z lądu na kuter. W międzyczasie wyszli z portu. Bad luck bo gdzieś na północy Szkocji popsuł im się silnik.
„No i wyobraź sobie” mówi Bob „Poszli go naprawiać. Siedmiu chłopa. To znaczy wszyscy, którzy byli na jednostce. No bo każdy przecież wie lepiej. Zapomnieli o tym, że ktoś powinien kutrem sterować, bo nadal się przemieszczał, ze względu na silny prąd pływowy. Niestety uderzyli gdzieś o skały i zatonęli. Szczęśliwie uratowali się wszyscy, ale przemoczeni musieli iść dobre dziesięć kilometrów na piechotę do najbliższej miejscowości. Po okolicy rozniosło się, że przecież jak kuter poszedł na dno, to gdzieś we wraku muszą być pieniądze, które zarobili na sprzedaży ryb. Jeden z ludzi których znam, zrobił nawet ekspedycję nurkową, żeby te pieniądze znaleźć. Okazało się jednak, że prąd ciągał zatopioną jednostkę po skałach w jedną i drugą stronę i dosłownie rozsmarował ją na przestrzeni kilku mil i ze skarbu nici…”
Gdy płynąłem już do Polski i w okolicach Wyspy Skye usłyszałem na radio ostrzeżenie o silnym sztormie i musiałem podjąć decyzję o wejściu do portu schronienia. Szybko z mapy wyszło mi, że najsensowniejsze będzie Stornoway na Hebrydach, bo po pierwsze port, a nie kotwicowisko, a po drugie osłonięte od północnego zachodu. Po krótkich negocjacjach z Coast Guard i rozmowie przez telefon z Harbourmasterem Stornoway, dostałem pozwolenie na zawinięcie do portu.
Wszystkie te ustalenia, w normalnych warunkach zupełnie zbyteczne, w roku 2020, ze względu na pandemię – były wymagane, a lądowanie w portach na Hebrydach było zasadniczo zabronione. Oficjalne źródła informacji twierdziły, że wyspiarze obawiają się wybuchu pandemii, która zważywszy na ograniczoną ilość miejsc w szpitalach, mogłaby się skończyć tragicznie.
Gdy korzystając z zasięgu, zamieściłem na mediach społecznościowych informację o wybranym porcie schronienia, pierwszy, który skomentował był właśnie Bob. Przejął się chyba moją decyzją, która wymagała dwukrotnego przepłynięcia Little Minch czyli po naszemu Morza Hebrydzkiego. Sugerował mi od razu inny port schronienia. Ze względu na słaby zasięg odczytałem tą wiadomość dopiero w Stornoway. Summa summarum – morze było wtedy dla mnie łaskawe. Na Hebrydach, uprzejmie przyjęci przez bosmana malowniczego porciku, spędziliśmy raptem kilka godzin, bo sztorm tak szybko jak się pojawił – tak szybko zniknął z prognozy i Cape Wrath musiałem w sumie objeżdżać na silniku bo wiatru brakło.
O polityce
Kończąc opowieść o Bobie, pozwolę sobie jeszcze wspomnieć trochę o jego poglądach politycznych. Nie dlatego, że chciałbym je oceniać w jakikolwiek sposób, ale uważam, że są bardzo interesującym przykładem na to, jak głęboko podzielone jest społeczeństwo Wielkiej Brytanii. Za jakiś czas chciałbym bowiem napisać o innym moim szkockim przyjacielu, Charliem, który mimo, że w zbliżonym do Boba wieku, jest jego skrajnym przeciwieństwem jeśli chodzi o sprawy polityczno – społeczne.
Bob jest bowiem gorącym zwolennikiem szkockiej niepodległości oraz polityki obecnej premier Szkocji Nicoli Sturgeon. Ogromna ‘szkockość’ Boba zaskoczyła mnie tym bardziej, że spędził większość swojego życia w Anglii.
Bob głęboko wierzy w to, że Szkocja jeszcze za jego życia będzie niepodległym państwem. Przy którejś okazji, tłumaczy mi też różnice między dwoma szkockimi flagami z jakimi się spotkałem: jedna z nich to biały krzyż świętego Andrzeja na niebieskim tle, a druga to czerwony smok na złotym tle. Gdy pytam, którą z nich powinienem powiesić jako ‘courtesy flag’ czyli banderkę podsalingową, mówi mi, że koniecznie Saltyre, czyli właśnie biały krzyż świętego Andrzeja.
„Jakbyś był jednym z członków rodziny królewskiej, który niegrzecznie zabawia się z nieletnimi chłopcami i dziewczynkami na pokładzie swojego jachtu – to mógłbyś używać tej drugiej” Tłumaczy mi nawiązując do ujawnionego niedawno skandalu obyczajowego z udziałem księcia Andrzeja.
Bob twierdzi, że Szkocja jest się w stanie sama utrzymać. Mówi o kwocie trzydziestu miliardów funtów, które trafiają do kiesy Londynu każdego roku.
„Popatrz jak bogatym krajem możemy się stać: mamy ropę i gaz na Morzu Północnym, mamy piękne krajobrazy, niewiarygodny wręcz potencjał turystyczny, mamy destylarnie whisky, które eksportują na cały świat, bo wszyscy chcą pić szkocką.”
Brzmi to i wiarygodnie i przekonująco. Pytam go więc:
„No dobra, ale przecież Johnson powiedział, że nie wyrazi już zgody na kolejne referendum o niepodległość?”
„Tak, tylko zaraz po tym cholernym Brexicie, wszystko się zmieniło. Nikt nie mówił Szkotom, że opuścimy Unię Europejską, a tu zdecydowana większość głosowała remain . Warunki się zmieniły.”
„Zgoda, no ale nadal, jak Westminster nie wyrazi zgody na referendum, to jakie macie szanse na tą niepodległość?”
„Cóż” mówi „Zawsze można ją ogłosić jednostronnie.”
„Pewnie, że można” nie odpuszczam „Tyle, że wtedy będzie wariant kataloński, pozamykają Wasz rząd do więzienia i tyle”
„Wiesz, Unia na to nie pozwoli, to raz, a dwa weź pod uwagę, że większość dowódców brytyjskiej armii to Szkoci z pochodzenia, a żołnierze szkoccy byli zawsze tymi, którzy się najtwardziej bili…”
Wiele ciekawych rozmów przyszło nam jeszcze wspólnie przeprowadzić i ciekawych poglądów wymienić. Rozmawialiśmy chyba o wszystkim i aż sam byłem zaskoczony tym, jak bliską, moim przynajmniej zdaniem, udało mi się nawiązać więź z tym niesamowicie interesującym człowiekiem.
Ostatni raz spotkaliśmy się kilka godzin przed moim wyjściem z portu w powrotną podróż do Polski.
Bob, tym tekstem chciałem ci szczerze podziękować za wszystko co dla mnie zrobiłeś, za nasze fascynujące rozmowy, za gościnność, za to, że jesteś kapitalnym ambasadorem swojego kraju.