Kategorie
Reportaż

Dwa miesiące w boatyardzie cz. 2

Trudne wyzwania współczesności czasu pandemii. Czyli jak przeprowadzić remont jachtu, w obcym kraju i w środku lockdownu, gdy kurierzy nie chcą współpracować.

Wpis dedykuję: Piotrowi ‘Szadziowi’ Sładkowi , Grześkowi Kaniakowi – za kupę cennych rad dotyczących napraw i konserwacji jachtu. Dziękuję Wam bardzo! Dedykuję go również wszystkim kurierom i listonoszom pracującym na terenie UK w trakcie lockdownu. Potraktujcie wszystko co poniżej napisałem z przymrużeniem oka 😉

W dniu, w którym Boris Johnson ugiął się pod naciskiem opinii publicznej i zarządził na terenie Zjednoczonego Królestwa lockdown, na terenie boatyardu wszystko, z godziny na godzinę, się zatrzymuje.

Na ogromnych pasach dźwigu – bramownicy zawisa i nadal smętnie zresztą wisi, niewielka łódka. Jest to jakieś robocze małe dziwactwo. Podejrzewam, że specjalnie ją pracownicy zostawili, żeby nie przyszło komuś do głowy bawić się dźwigiem pod ich nieobecność. Niebezpodstawnie, bo i taki pomysł przychodzi mi któregoś dnia do głowy. Ktoś zostawia pędzle i puszki pod jachtem. Ktoś inny pomalowany do połowy kadłub, leżące narzędzia. Na terenie ruchliwego na codzień, nawet zimą, boatyardu zapanował nienaturalny bezruch i cisza. Historia wciska ‘pauzę’ i wypełniona jachtami przestrzeń przyczaja się w oczekiwaniu na to co będzie się działo dalej.

Mój świat, na kilka najbliższych tygodni zamyka się w trójkącie o bokach mniej więcej 400 metrów. Na jego wierzchołkach znajdują się: jacht, łazienka i supermarket ASDA. To wszystko przez jakieś pierwsze dwadzieścia dni lockdownu.

Na szklanych drzwiach biura mariny pojawia się kartka. „Zarząd Clyde Marina… z wielką przykrością… ze względu na epidemię… Na pewno wrócimy!… Kind Regards”. Chwilę później pojawia się jeszcze jedna: „Kurierów z dostawami do p. Bartosza Sowisło aka. jachtu ‘Flying Polishman’ uprasza się o kontakt telefoniczny…”. Kartka ta, zapoczątkowuje pierwszy z kilku wątków, na które podzielę dalszą opowieść.

Mesa Flying Polishman’a, na tym zdjęciu juz nie wygląda jak warsztat

KURIERZY I DOSTAWY

Pełnomorski jacht, na pozór nie jest jakimś bardzo skomplikowanym urządzeniem. Kadłub, maszt, silnik i dużo lin. Pozornie. W tym kadłubie, znajduje się kilkanaście instalacji, setki metrów rur, rurek, rureczek, kabli i kabelków, bezpieczników, lampek, lampeczek. Klamek i zaworów. Śrub i bloczków. Elektroniki i przełączników, pstryczków, żaróweczek, okuć, szekli, kausz, przepustów i sam jeden diabeł wie czego jeszcze.

To wszystko się psuje, wymaga okresowych napraw, wymian lub konserwacji. To, że w trakcie sezonu i rejsów wszystko da się naprawić jednym scyzorykiem, taśmą klejącą i sikaflexem ma znaczenie drugorzędne gdy szykuje się jacht do sezonu i inspekcji Urzędu Morskiego. Przed sezonem wszystko musi być tip – top.

Mniej więcej 99,8% tych wszystkich części zamiennych, ma dwie wspólne cechy.

Po pierwsze: są horrendalnie drogie, bo muszą być takie specjalne „do jachtu”. Oznacza to, że muszą mieć jakiś znaczek i numerek (np. wheelmark) świadczący o zgodności z dyrektywą , wydaną przez jakąś bardzo ważną, troszczącą się o bezpieczeństwo żeglarzy instytucję. Jeśli akurat jest taka część, co atestu pozornie nie wymaga, to powinna być ‘Marine Grade’. Jak nie jest marine grade, to podobno jacht tonie jeszcze zanim go zwodować – to zdaniem sprzedawców. Zdaniem praktyków: co najmniej szybciej pordzewieje, skoroduje, sparcieje, zejdzie na psy, zacznie się źle prowadzić i łajdaczyć oraz się ochwaci, a koniec dostanie parcha.

Znak atestu ‘wheelmark’ na kompasie

Po drugie, nie da się ich kupić ani w ASDA, ani nawet w miniaturowym sklepiku DIY znajdującym się wewnątrz mojego magicznego trójkąta. Trzeba je więc zamawiać w sklepach, które nazywają się po tutejszemu chandleries.

Nazwa chandlery, podobno pochodzi z zamierzchłych czasów, gdy w żeglarskich sklepach na Wyspach kupowano głównie świece. W dwudziestym pierwszym wieku, w chandleries świecy można by, nie przymierzając, ze świecą szukać. Znaleźć za to można dziesiątki tysięcy różnych przedmiotów pożytecznych i zabawie służących. A wszystko to zasięgu ręki. W porozgałęzianej na setki korytarzy jaskini Alladyna, otchłani internetu.

Jakimś cudem jedyne chandlery w Ardrossan, miejscu gdzie zimą stoi tak na oko 150 – 200 jachtów, zbankrutowało. Musi to być zagadka dla ekonomistów nielicha. Jestem więc skazany na zakupy online. Nigdy ich nie lubiłem, ale dopiero w Ardrossan zaczynam je szczerze i bezinteresownie nienawidzić.

Procedura zakupu każdego, nawet najmniejszego przedmiotu jest następująca:

  1. Dowiedzieć się jak się to nazywa po polsku
  2. Dowiedzieć się jak się to nazywa po angielsku
  3. Zdjąć każdy możliwy i niemożliwy wymiar
  4. Szukać przez godzinę
  5. Jak już się uda znaleźć, posprawdzać i porównać każdy możliwy wymiar
  6. Gdy już wiem, że to jest to czego szukam, spojrzeć na cenę i uznać, że jest jakimś okrutnym dowcipem nadgorliwego kapitalisty
  7. Powtarzać punkty 5 i 6 do czasu gdy uda się znaleźć przedmiot, który wyceniony został w miarę przystępnie
  8. Wrzucić do koszyka i próbować znaleźć na tej samej stronie inne przedmioty, które mogą być potrzebne, tak żeby załatwić wszystko za jednym zamachem i jednym transportem
  9. Znaleźć pozostałe potrzebne przedmioty – w astronomicznej cenie, dochodząc przy tym do wniosku, że chandleries w UK mają jakąś bardzo subtelną zmowę cenową
  10. Zamówić, zapłacić
  11. Czekać
  12. Czekać
  13. I jeszcze troszkę poczekać, bo przecież lockdown, a konsumpcja nie ustaje i cały handel przeniósł się do internetu. Kurierzy, niczym stachanowcy we wczesnym ZSRR przekraczają normy, centra logistyczne rozpalają się do czerwoności, strumień funtów zmienia właściciela, a wszystko to ku chwale wzrostu chińskiego PKB
  14. Odebrać paczkę
  15. Przekonać się, że albo wysyłającemu się pomyliło i spakował nie to co trzeba, albo… no właśnie, samemu niechcący zamówiło się nie ten przedmiot… i całą zabawę trzeba powtarzać od samiutkiego początku

Odbiór paczki, który tak nonszalancko sobie pozwoliłem umieścić w jednym równoważniku zdania, to dopiero zabawa. Już drugiego dnia, nazywam ją ‘polowaniem na kuriera’ i zaczynam prowadzić ranking, kto w danym momencie wygrywa. Ja, czy kurierzy. Zasady są bardzo proste: uda mi się odebrać paczkę – punkt dla mnie. Nie uda – punkt dla kuriera. Pierwszego dnia jest 2:1 dla mnie.

W czym trudność, można spytać?

Jacht, gdzie mieszkam, śpię, marznę, pracuję i majsterkuję stoi w boatyardzie, czyli na wielkim wyasfaltowanym placu niedaleko przystani promowej, skąd regularnie pływają statki na Wyspę Arran. Do biura mariny jakieś 400 metrów. W normalnych warunkach, w biurze zawsze ktoś siedzi, kurier podjeżdża, wyrzuca paczkę i można ją sobie odebrać w dowolnym momencie. Gdy biuro jest zamknięte… Game on!

Wyspa Arran, widziana z plaży w Ardrossan

Początkowo naiwnie wierzę, że może ktoś zainteresuje się moją kartką wiszącą na drzwiach. Niestety, ale musiałem ją niechcący, albo po pijaku, po wietnamsku napisać. Nie wzbudza większego zainteresowania dostawcy i sms-em dowiaduję się, że nikogo nie było. Jakiś bloczek, czy inny sznurek który kupiłem, nie mógł był zostać dostarczony. 1:0 dla kurierów.

Następna paczka, której się spodziewam, jest bardzo ważna. Idzie z Polski i w środku jest sprzęt elektroniczny wartości kilku tysięcy złotych. Stawkę tego sparingu podbija to, to że sprzęt ten zarejestrowany już jest w Urzędzie Komunikacji Elektronicznej. Zajęło to, bagatela, jakieś sześć tygodni i sporo wypełnionych kwitów. Siedzę więc na jachcie trzęsąc się z zimna i zamiast zająć się czymś pożytecznym, zaczynam śledzić trasę kuriera DPD na ich stronie internetowej. DPD podaje ile przystanków dostawca musi więc obskoczyć zanim do mnie dojedzie. Siadam więc ze stoperem, kalkulatorem, kartką i długopisem w dłoni i liczę średnią dla każdego przystanku. Gdy w pocie czoła udaje mi się ustalić jakieś wartości, wychodzi, że powinno starczyć jeśli wyjdę od siebie, gdy kurier będzie trzy przystanki ode mnie. Dodaję sto procent jako margines błędu i gdy nastaje czas: idę.

Zaliczam falstart. Nie udaje mi się przewidzieć, że chłop po drodze mógł się gdzieś zawieruszyć. Może poszedł na lunch, może poznał akurat jakąś laskę na Tinderze, a może po prostu zasiedział się w toalecie? Dość, że moje obliczenia okazują się przysłowiowe gówno warte i w wietrze, który okostną od szpiku oddziela, kwitnę dobre pięćdziesiąt minut. Ale jest już 1:1!

Trochę fartem, prawie w tym samym momencie podjeżdża gość z jeszcze innej firmy kurierskiej, którego w ogóle się dziś nie spodziewam. Jest tryumf i dzień kończy się wygraną.

Bawię się tak z kurierami dobre dwa tygodnie. Jednego dnia odnoszę sromotne porażki, a innego chwalebne i wiekopomne wiktorie.

W jednym z epickich pojedynków, zmuszony jestem oddać pole. Ciężki to był bój! Naprzeciw mnie staje zawodnik nie lada: DHL. Postanawiam wziąć go z zaskoczenia, metodą na DPD. Robię rozpoznanie bojem, wyliczam w pocie czoła poprawki. Zasadzkę urządzam na ławeczce. Mam świetny widok na pole walki z jednej, a basen portowy z drugiej strony. Cichcem sprawdzam ostatnie dane wywiadu – odświeżam stronę internetową. Gdy już, już zdaje się, że przegrać tym razem nie mogę, wywiad mówi: „Nikogo na miejscu nie było, przesyłka nie doręczona”. O żesz Ty! Jak to!?! Gorączkowo sprawdzam. Gdzie błąd? Gdzie pomyłka? Wywiad donosi: kurier o jakieś dwie mile od Mariny już wiedział, że nikogo nie będzie i zawrócił do sortowni. Szlag.

Uruchamiam środki dyplomatyczne. Piszę maila przy użyciu formularza kontaktowego. Liczę, że odegram się już następnego dnia. Jakże naiwnie. Jak bardzo nie doceniam adwersarza! Przez kolejne cztery dni, z regularnością metronomu i powtarzalnością właściwą masowej produkcji w standardzie six – sigma dzieje się w kółko to samo. Kurier doręcza, ale chyba w pelerynie niewidce. Ja zaciekle piszę maile. Zaczynam od uprzejmego „would you be so kind”, potem już nieco bardziej stanowcze„could you”, poprzez niegrzeczne “can you”, a na koniec już kpiące “you’ve gotta be kidding me”. I w ostatecznym akcie desperacji: „wtf!!!”. I…

Część jachtowej ‘skrzynki bosmańskiej’

Nic. Zmagają się nasze wole, moja i DHL. Ja swoje, oni swoje.

Rozumiem, że muszę się poddać. Akt kapitulacji wygląda tak, że muszę się przespacerować do punktu, gdzie da się odebrać paczkę. Dwie mile w jedną stronę, jedna ze stacji benzynowych. Gdy docieram na miejsce, okazuje się, że przeciwnikowi nie starczyło mnie tylko pokonać. Musi mnie jeszcze pognębić, przycisnąć stalową dłonią kark do ziemi, zmusić do błagania o litość niemalże na kolanach.

Paczka owszem jest. Opatrzona ogromną zieloną naklejką z napisem „HOLD”. O, skubańce! Podaję Miłej Pani numer listu przewozowego. Zgadza się. Moje nazwisko również się zgadza. Ale, ale… Miła pani ma system. System bezwzględnie domaga się kodu kreskowego, którego nie mam. I stoimy szukając rozwiązania. Ja, miła pani, paczka… Pani nie może. Ja chcę, bardzo chcę, pragnę całym jestestwem. Pani naprawdę nie może. Jakże to tak bez kodu kreskowego, nie po chrześcijańsku tak przecie. Debatujemy. Robimy brainstorming. Pani wykonuje bezskuteczny telefon do przyjaciela. Widząc historię doręczeń, aż przysiada z wrażenia i mówi: ‘It is just some fucking nightmare’, kiwam głową ochoczo potwierdzając. Co jak co, ale mokry sen to z pewnością nie jest. Miła Pani mówi w końcu: „Ohhhh fuck it! Napisz na kartce, że odebrałeś paczkę, zostaw numer telefonu i pies to wszystko je… znaczy się trącał!”. Zwycięża w końcu szkocko – polski buntowniczy duch nieuginający się pod bezduszną systemową korpomaterią.

Tego kurierem się wysłać nie dało

Najbardziej tajemnicze są jednak przesyłki dostarczane przez Royal Mail. Możliwości śledzenia ograniczone, więc zdaję się na ślepy los. Kupuję towar, który później gdzieś krąży. Nikt nie wie tak do końca gdzie. Sprzedawcy twierdzą, że dostarczone, ale kto odebrał, skoro nie ja, a w marinie żywego ducha? Gnębię więc sprzedawców mailami i telefonami, a paczki niczym kropla wody w pustynię. Nie ma i już, dostarczona, odwal się pan. Ze względu na zagrożenie epidemiologiczne nie ma podpisów teraz, więc nie wiadomo kto odbiera, ale ktoś odbiera.

Któregoś dnia dostaję tajemniczego maila. Z mariny. Zaintrygowany czytam: „W pralni, pod zlewem, środkowa półka, pod workami na śmieci. Znajdziesz tam to, na co czekasz”. Lecę na złamanie karku i są, wszystkie co do jednej. Okazuje się, że w marinie jednak ktoś bywa i jest moim cichym sojusznikiem. Listonosz ma jakiś „safe spot”, gdzie cichcem, pewnie pod osłoną nocy, umieszcza paczki. Gdzie kryjówka się znajduje, do tej pory nie wiem. Taka tajna. Może za śmietnikiem, może w lisiej dziurze, a może po obluzowaną płytą chodnikową. Nieważne, dość że co miało do mnie dotrzeć – dociera.

Historii paczkowych było jeszcze wiele. Po jedną z nich udałem się w Wielki Piątek taksówką, aż do Greenock. Zawierała materiały wybuchowe, a tych kurierem wysyłać nie można. Później organizuję logistykę tak, że moje paczki dostarczane są do małego sklepu DIY, a jeszcze później do przyjaciela mieszkającego w pobliskim Saltcoats. Każdy z tych wątków zasługuje na zupełnie nową i mam nadzieję ciekawą opowieść. Opiszę przy innej okazji.

Marina w lockdownie jest jak wymarła, nienaturalnie cicha. Jedyne co słychać, to megafon do znudzenia powtarzający: „Coronavirus is a national emergency. Stay at home, save lives, protect the NHS. Everyone can give that, everyone can get that”. W czwartki o dwudziestej wyją syrenami dwa promy, a ich załogi wściekle tłuką w metalowe relingi. To tak zwane „clap for Boris”, a później „clap for NHS” – nowy zwyczaj który rodzi się w czasach epidemii w Zjednoczonym Królestwie. W sumie tylko te dźwięki i odgłosy zewnętrznego świata przypominają, że przyczyną moich zmagań z kurierami, z samotnością i niemal całkowitą izolacją jest wielka historia, która nadal przecież rozgrywa się na naszych oczach i o której będziemy opowiadać za kilkadziesiąt lat. Tak jak nasze babcie opowiadały o wojnie, a rodzice o stanie wojennym.

Boatyard jest nienaturalnie cichy. Gdy nie ma wiatru, w nocy słyszę ciszę tak przejmującą, jakiej przez ponad rok w Londynie nie słyszałem ani razu. Piękne to w sumie.

9 odpowiedzi na “Dwa miesiące w boatyardzie cz. 2”

Bardzo masz lekkie pióro i dzięki temu fajnie się Ciebie czyta. No cóż, cisza tak często wymarzona czasami może być gorsza od zgiełku.

Bartosz, jak widać, jeśli masz dar do pisania?, to nawet historia z kurierami może być jednym z rozdziałów książki sensacyjnej, p.t.: ‘Lądowe przygody Armatora, przed wielkim rejsem’?

Dziękuję bardzo za miły komentarz – dziś wrzucam następną część i zapraszam do lektury 🙂

Dzięki, cieszę się, że się podoba. Motywuje do poświęcenia kilku godzin na klepanie w klawiaturę 🙂 🙂

Zdolny literacko i nie tylko… Ogarnięcie takiego jachtu to nie jest małe piwo…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *