Są historie, które zaczynają się miłą pogawędką, nad parującą kawą i aromatycznymi zapachami śniadania serwowanego w bed and breakfast. W ciepłym zaciszu wiktoriańsko umeblowanej jadalni, można sobie na spokojnie poopowiadać różne dzieje. Są i historie, które zaczynają się zgoła inaczej.
Jest późny marzec, albo i pierwsze dni kwietnia i słońca nie ma już piąty z rzędu dzień. Na zewnątrz wiatr wyje w wantach i niesie śmieci między poustawianymi na betonie jachtami. Przelotnie mży. Pogoda jak to się ładnie mówi – z dupy. Dzień od nocy różni się tylko tym, że za dnia jest szaro, a w nocy czarno.
Nastrój jeszcze gorszy. Nie dość, że brak witaminy D po całej zimie, to jeszcze tyle co skończyła mi się choroba, a na domiar wszystkiego Borys zapowiedział lockdown. Na śniadanie była kanapka. Kanapka jest zresztą na śniadanie, na kolacje i co drugi obiad każdego dnia przez jakieś trzy tygodnie. Składa się z chleba, który udaje pełnoziarnisty, dwóch plastrów szynki i plastra sera. Wszystko by Asda. Save money.Live better. Z braku gazu na łódce umieszczonej na zimę na stojaku, moja dieta robi się dość monotonna. Po śniadaniu nastawiam od razu obiad – jakieś warzywa i mięso wrzucone do slow cookera, który poza czajnikiem elektrycznym jest moją jedyną szansą na jakiś ciepły posiłek. Zaletą jest to, że ciepłe i pożywne. Wadą, że trzeba nastawiać obiad zaraz po śniadaniu, bo ugotowanie posiłku to bite cztery godziny. Walory smakowe również pozostawiają wiele do życzenia, z przypraw mam bowiem w tym czasie: pieprz, sól i kardamon.
Robię coś na komputerze, gdy wyczuwam nieregularny ruch jachtu. Inny niż zwykłe drgania przenoszące się z masztu na cały kadłub unieruchomionej na łożu jednostki. Jakieś stuknięcia inne, niż liny walące o masz. Chwilę później słyszę szuranie w okolicach suwklapy.
Wychodzę na pokład i najpierw widzę kawałek tektury, na którym jest coś napisane i sylwetkę człowieka idącego po pokładzie w kierunku drabiny. Napis na tekturze mówi:
„Ubrudziłeś mi farbą maszt! Bardzo nieodpowiedzialne. Zadzwoń. Charlie. Numer telefonu”
Sylwetka, przysadzistego, wygolonego na zero, ubranego w kaszkiet i jednoczęściowy kombinezon roboczy człowieka, należy pewnie do podpisanego grubym czarnym flamastrem Charliego. Znam go z widzenia i przelotnego „dzień dobry”.
Rzeczywiście, upaprałem mu maszt antyfoulingiem, jakieś dwa dni wcześniej. Jego jacht, zdaje się Westerly 28, ktoś wcisnął tuż za rufę mojego, a zdjęty maszt ułożył pod moim jachtem. Gdy malowałem spód, okryłem wprawdzie maszt z grubsza foliowymi workami, ale czy wiatr zawiał, czy zrobiłem to niedokładnie – trochę kropel farby dostało się na maszt. Dlaczego tego sam nie wyczyściłem od razu – sam nie wiem. Kładę to na karb dość dziwnego nastroju w jakim się wówczas znajdowałem.
– Co mogę dla Ciebie zrobić? – mówię głośno i powtarzam jeszcze raz, bo mężczyzna nie słyszy. W końcu reaguje, odwraca się do mnie i angielskim, z którego ledwo co rozumiem co trzecie słowo, zaczyna wyrzucać na mnie swoje, uzasadnione zresztą, pretensje. Nawet nie próbuję się bronić. Mówię więc:
– Tak, to ja zrobiłem, niechcący, bardzo Cię za to przepraszam. Tak, powinienem był to od razu sprzątnąć. Jak mogę ci to zrekompensować? – Charlie przez chwilę jeszcze mówi coś na temat braku mojej odpowiedzialności, aż w końcu rozumie chyba, że przecież nie szukam wymówek, tylko próbuję rozwiązać problem.
– Umyję. – mówię
– Maszt, jak maszt, ale lina jest ubrudzona, z niej już nie zejdzie. – odpowiada
– Odkupię w takim razie od Ciebie tę linę. To znaczy zamówię, taką jaką będziesz chciał, a ja sobie wezmę tą brudną, może tak być?
– Braid on braid. 32 metry. Kolor jaki chcesz.
– Ok. I stawiam butelkę whisky. Jaką lubisz?
– No cóż, mówią, że nie ma czegoś takiego jak zła whisky…
Później jeszcze tylko sprawdzam z nim, czy na pewno lina, o której mówił to ta, którą znalazłem. Przy okazji dowiaduję się, że braid on braid to lina czteropokrętkowa z rdzeniem. Życzy sobie jeszcze, żeby miała zaplecione na końcu ucho. To nie problem, bo jak się okazuje w Wielkiej Brytanii prawie każdy sklep handlujący linami zaplata końcówkę za dodatkowe dwa albo trzy funty. Wieczór spędzam na czyszczeniu grabiejącymi palcami masztu przy użyciu rozpuszczalnika. Kontempluję też, w jaki to dziwny sposób przychodzi nam czasem nawiązywać w życiu znajomości.
Szczere przeprosiny, butelka whisky w ozdobnym kartonie i maszt wyczyszczony: fine, but not excellent jak to określa Charlie przy odbiorze roboty, a także 32 metry czteropokrętkowej niebieskiej liny 10 mm, które jakimś cudem już następnego wieczoru są w moich rękach, na dobre zakopują topór wojenny. Od tej pory rozmawiamy częściej.
Gdy pisałem wcześniej, że boatyard był kompletnie bezludny nie była to do końca prawda. Charlie nie przejął się bowiem nic a nic lockdownem i mimo tego, że mieszka prawie w połowie drogi do Edynburga, jeździ dzień w dzień do swojej „Blue” raz odziedziczonym po swoim niedawno zmarłym ojcu Fiatem Pandą, a innym razem jakimś Nissanem o rozmiarach czołgu T34.
Kupił sobie nieduży, dość wiekowy już jacht, jakiś rok temu, zaraz po przejściu na emeryturę. Z łódki tej jest zresztą bardzo dumny. Nazwał ją „Blue”, bo tak nazywa też swoją żonę – Claire. Z tego co rozumiem, Charlie, żegluje po dłuższej, kilkudziesięcioletniej przerwie. Gdy pytam jakie ma plany żeglarskie, mówi, że typowo wakacyjno – weekendowe. Skoczyć gdzieś niedaleko, zakotwiczyć, wypić butelkę wina i posłuchać muzyki. Za małego, żeglował w okolicach Edynburga, skąd pochodzi. Nie potrafi się też nadziwić zachwytom obcokrajowców nad tym miastem. Sam twierdzi, że centrum może i ładne, ale reszta to shite, jak plastycznie wymawia słowo shit.
Z Charliem początkowo rozmawia mi się dość ciężko. Nie dość, że mówi bardzo szybko, to jeszcze do tego wrzuca sporo szkockich regionalizmów, których nie rozumiem. Mówi też dość emocjonalnie: bardzo moduluje głos i ukwieca wypowiedzi najróżniejszymi klątwami. Inna sprawa, że początkowo tematy naszych rozmów, to głównie jachty, ich naprawa i konserwacja. Pojmowanie wszelkich technicznych niuansów jego wypowiedzi – sprawia, że czuję się wyjątkowo bezradnym rozmówcą. Ma to i jednak aspekt edukacyjny. Szkoda, że zwykle wtedy gdy mleko u mnie się już rozlało. Taka historyjka:
Któregoś pięknego dnia, docierają do mnie wyczekiwane od dziesięciu dni śruby. Gdy w drodze z randez – vous z kurierem otwieram paczkę, krew mnie zalewa. Śrubki wprawdzie mają właściwy łeb, średnicę, długość. Są nawet zrobione z właściwego stopu stali (A4) ale… nagwintowane tylko do połowy swojej długości. Spotykam Charliego, który zawzięcie wymienia właśnie okienko numer siedem na swojej łódce. Zapytuje:
– Co, znowu Mikołaj do Ciebie przyszedł? – to jego standardowe zagajenie, gdy widzi mnie objuczonego jakimś pudłem, które wlokę na jacht.
– Tak – odpowiadam – Dasz wiarę, że zamówiłem śruby i mi przysłali nie takie? – tłumaczę jak to zamówiłem „bolts”. Wyjmuję z paczki śruby, które wprawdzie do mnie dotarły, ale nie są tym czego się spodziewałem.
– Rozmiar nie taki, czy co? – dziwi się Charlie
– Przecież tu połowy gwintu nie ma. Jak ja teraz nagwintuję stal nierdzewną…
– Aaa, to ty chciałeś machine screw a nie bolts. Bolts są nagwintowane do połowy. Jak zamówiłeś bolts to dostałeś bolts. Jaki to rozmiar potrzebujesz? Ja mam dużo różnych, mogę ci odsprzedać, to nie będziesz musiał znowu dziesięć dni czekać. A te moje to nie jest jakiś tam cheap shit…– I tym sposobem ratuje mnie z opresji.
Kiedy indziej rozmawiamy o koronawirusie i przy tej okazji wychodzi, że Charlie ma jakiś zmysł jasnowidzenia. Ogólnie uważa, że cała pandemia to jedna wielka bzdura. Mówi do mnie:
– Do końca maja będzie po temacie. Nie mogą pozwolić na to, żeby ekonomia wiecznie stała.
Jak się potem okazuje – ma sporo racji w tym co mówi i trafia prawie co do dnia. Rząd Nicoli Sturgeon, który przestał w pewnej chwili iść ramię w ramię z Downing Street i zaczął prowadzić całkowicie niezależną politykę epidemiczną, rzeczywiście od 1 czerwca uwolnił aktywność w kraju na tyle, że dokładnie ostatniego dnia maja dostaliśmy zielone światło na wodowanie jachtów.
Któregoś dnia zeszło na politykę i tu doznaję lekkiego szoku. Spotkam bowiem po raz pierwszy kogoś, kto popiera Brexit. Charlie mówi:
– Wiesz co, ja głosowałem w latach siedemdziesiątych, za Unią Europejską, czy Europejską Wspólnotą Gospodarczą. Ale ja głosowałem za wolnym rynkiem, swobodą biznesu, swobodnym przepływem ludzi, a nie tym co dzieje się teraz: niekończącymi się regulacjami, korupcją i socjalizmem. Ja nie mam nic przeciw obcokrajowcom, ale każdy musi się tak samo przykładać i pracować, a Unia rozpuszcza ludzi. Zresztą, ty pewnie więcej na ten temat możesz powiedzieć, bo jesteś z sowieckiej strefy wpływów, a tam chyba musiało być tak samo.
Poglądy Charliego tłumaczy zresztą trochę jego historia i osobowość. Charlie to typowy self made man, dla którego praca, wysiłek i staranie się o lepsze stanowiły treść życia. Bardzo dba o przedmioty, które posiada. Gdy później już, jakoś w czerwcu, zaprasza mnie do swojego domu położonego wśród malowniczych pagórków, uderza mnie jak bardzo zadbane jest jego domostwo i jak bez przerwy coś nadal jest przy nim robione. Na warsztacie za kuchnią porozkładane części jakiś maszyn, przy których dłubie wieczorami, drabina oparta o krawędź dachu, bo tyle co skończył coś na nim naprawiać, trawnik idealnie przystrzyżony.
Dom wypełniony jest różnego rodzaju antykami, książkami, pamiątkami, winylowymi płytami i bibelotami. Ma także ogrodową altanę, a w niej szafę gdzie trzyma wina i whisky. Niektóre z butelek mają po kilkadziesiąt lat… Charlie mieszka tam ze swoją Claire, która pracuje jako ktoś w rodzaju naszegokuratora sądowego, a po godzinach w ramach swojej pasji oddaje się jeździe konnej. Mieszkają z nimi również dwa małe, trochę rozpuszczane, pieski. Domek kupili kilka lat wcześniej od kogoś, kto wiódł na tyle hulaszczy tryb życia, że nieruchomość utracił za długi. Claire mówi:
– Znaleźliśmy dokumenty różne tutaj. Okazało się, że pani, która była właścicielem, dostawała przypomnienia o zapłacie różnych rachunków, a równocześnie kupowała sobie jakieś luksusowe sportowe samochody… W końcu bank stracił cierpliwość i zlicytował dom.
Charlie opowiada mi jak to za młodego pracował za grosze w pubie u wujka, a potem w fabryce samochodów. Pracę w fabryce, podsumowuje jako dość bezsensowną i frustrującą. Organizacja ta miała być końcem lat siedemdziesiątych dość mocno uzwiązkowiona i załatwienie najprostszej sprawy, wymagało trwających tygodnie uzgodnień, bo związki broniły niewiarygodnie wąskich specjalizacji swoich pracowników. Dla przykładu tokarz, nie mógł już przykręcić śrubki, a monter niczego pomalować i tak dalej. Charlie, to typowy człowiek czynu – co tu uzgadniać jak jest po prostu robota do zrobienia.
Został na wiele lat w automotive, tyle że już zajmował się obsługą salonów sprzedaży. Gdzieś w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy miał tego wszystkiego powyżej dziurek w nosie, założył jednoosobową firmę ogrodniczą i jako landscape gardner pracował aż do dnia kiedy zdecydował się przejść na emeryturę.
Charlie, często mówi o tym, że za darmo nic w życiu nie dostał i pewnie dlatego dostaje białej gorączki, gdy słyszy o programach socjalnych rządu:
– Przecież – mówi – co to ma znaczyć, że ktoś twierdzi, że nie stać go na jedzenie, albo na szczotkę do zębów, albo tampony i należy mu to dofinansować!?! Ok, rozumiem, że są ludzie chorzy, niepełnosprawni, ale ten sam człowiek, który bierze pieniądze od rządu na szczoteczkę do zębów, ma całe ramiona w tatuażach!?! Przecież tatuaż to są setki funtów i to jest dobro luksusowe! Jak można twierdzić, że się nie ma na jedzenie, a ma się na tatuażystę, a potem pije alkohol całymi dniami.
Gdy popijamy whisky o smaku tak smokey, że nawet papierosów nie trzeba palić, po pysznej kolacji jaką mnie wraz z Claire uraczyli, schodzi znowu na politykę. Tym razem mówimy o szkockiej niepodległości. Jakoś sam poruszyłem ten temat, bo akurat byłem po kilku ciekawych rozmowach, z Bobem i ciekaw jestem opinii mojego gospodarza.
– Bzdura – unosi się Charlie – Jak tu ogłoszą niepodległość, to ja się wyprowadzam do Anglii.
Znowu słyszę o trzydziestu miliardach funtów. Tym razem kwota, która w obydwu relacjach jest zresztą identyczna płynie w odwrotnym kierunku: z Korony do Szkocji, a nie jak twierdził Bob ze Szkocji do Londynu. Jak to z tym naprawdę w końcu jest? Nie wiem.
Charlie argumentuje dalej:
– Przecież zauważ w jakim języku rozmawiamy, w jakim języku wszyscy na świecie praktycznie mówią. Po angielsku. I mówią po angielsku nie dlatego, że to Szkocja była niezależnym państwem, a dlatego, że Zjednoczone Królestwo było największym imperium w czasach gdy świat zaczynał się powoli globalizować! Sama Szkocja to co to jest, parę milionów ludzi i góry…
Rzucam od niechcenia tym co usłyszałem od Boba:
– Ale wiesz, macie gaz na morzu północnym, macie whisky, macie możliwość rozwijania turystyki. Przecież pewnie byście sobie poradzili sami…
– Daj spokój – mówi – to jest właśnie cały ten fucking nationalism…
Charlie lubi też obecnego premiera Wielkiej Brytanii – Borisa Johnsona. Zwraca moją uwagę na kilka szczegółów z życia Bo Jo – szczególnie na jego wykształcenie – Johnson ukończył bowiem Oxford oraz Eton College, pracował jako dziennikarz.
Jak widać – poglądy dwóch Szkotów na kwestię niepodległości mogą się skrajnie różnić. Z jednej strony dość kosmpolityczny zwolennik secesji, a z drugiej unionista popierający Brexit. Bardzo byłbym ciekaw ich rozmowy, gdyby przyszło im się kiedyś spotkać. Sam takiego spotkania nie odważyłem się zainicjować. Trochę w obawie przed wybuchem wojny szkocko – szkockiej.
W kwietniu i maju mamy z Charliem ten sam dylemat. Boimy się, że nawet gdy lockdown się skończy i marina w końcu zacznie normalnie funkcjonować, będziemy nadal czekać na wodowanie. Marina miała opracowany harmonogram wodowania łódek. „Blue” Charliego miała się znaleźć na wodzie już 24 marca, mój „Flying Polishman” miał pływać od połowy kwietnia, ale nie ustaliłem żadnego konkretnego terminu. Charlie obawia się, że marina będzie chciała raczej pomóc jednej z firm czarterowych niż indywidualnym właścicielom. Mówi, że w boatyardzie na wodowanie czeka przynajmniej kilkadziesiąt jednostek, więc można spodziewać się niezłego korka, gdy wszyscy na raz będą się chcieli znaleźć na wodzie. Szczęśliwie, te obawy okazują się płonne. Premier Sturgeon pozwala na żeglowanie, ale trzeba wrócić do portu tego samego dnia. To jeszcze nie jest czas firm czarterowych.
Mój jacht jest drugim, który zostaje opuszczony do wody. Marina zlitowała się chyba po prostu nade mną i faktem, że od prawie trzech miesięcy mieszkam w ich rozumieniu w spartańskich warunkach, pozbawiony bieżącej wody i dostępu do toalety. Wodują mnie i w dodatku parkują łódkę tak blisko węzła sanitarnego jak to tylko możliwe. „Blue” Charliego jest na wodzie już dobę później.
Gdy jestem już na wodzie, Charlie zagląda do mnie dość często – po prostu ma po drodze na swoją keję. Zagląda na kawę rano, czasem popołudniu. Pomagamy sobie również, od czasu do czasu, w drobnych pracach przy łódkach. Charlie dogryza mi czasem, że dostałem najbardziej „posh” miejsce w całej marinie.
Wypływam wreszcie na swój pierwszy shakedown trip, czyli kilkugodzinny rejsik po okolicy, żeby sprawdzić, czy nic mi się nie urywa, nigdzie nie cieknie i nic się nie zacina na jachcie. Dla mnie wycieczka ta jest niezmiernie wzruszająca – w końcu pierwsze pływanie na tyle co zakupionej łódce, po miesiącach niecierpliwego oczekiwania. Wieje z południa, jakieś dwadzieścia pięć do dwudziestu ośmiu węzłów, fala momentami około metra, piękne słońce. Jacht na pełnym komplecie szmat sunie ponad siedem, czasami prawie osiem węzłów – żeglarska bajka.
Flying Polishman to 43 stopowy Gib Sea, bardzo szeroki i bardzo stabilny, więc jakoś specjalnie się nawet nie kładzie na burcie. Wracam niezmiernie usatysfakcjonowany, bo ani się nic nie popsuło, a jacht świetnie się słucha steru i jest bardzo dobrze zrównoważony żaglowo. Jedyny mankament jaki widzę, to potworny efekt śruby przy manewrach portowych na silniku. Jachtem ciągnie kilkadziesiąt stopni w lewo, zanim zaczyna się w ogóle słuchać steru na biegu wstecznym.
Mimo przeszkadzającej śruby, po jeździe na wstecznym przez pół portu, bezproblemowo udaje mi się zaparkować łódkę. To dokowanie jest dla mnie zresztą bardzo pouczające również z innego powodu. Gdy zakładam cumy, kilku przechodzących obok żeglarzy podchodzi do mnie i mówią: We saw your reversing, really good job! Zaskakuje mnie to. To tutaj zamiast loży szyderców jest wzajemne chwalenie się po udanym cumowaniu?
Tak się składa, że Charlie tego samego dnia bierze swoją żonę na żagle. Po powrocie ich miny zdradzają bardzo mieszane uczucia. Oczywiście Charlie, perfekcjonista, znalazł jakieś skromne dwadzieścia robót do zrobienia na remontowanej przez kilka miesięcy łódce, ale to ślina. Problemem jest to, że Claire niespecjalnie dobrze się czuła na fali… Jestem to sobie w stanie doskonale wyobrazić – metrowa fala na 43 stopowym jachcie to jednak inne uczucie niż na 28 stopowym. Optymistycznie dochodzą jednak do wniosku, że to pewnie będzie kwestia przyzwyczajenia. Mam nadzieję, że tak się w końcu stało.
Są historie, które zaczynają się przy bekonie w ciepłej jadalni z kimś kto od pierwszego kontaktu jest nastawiony bardzo życzliwie. Są też historie, które zaczynają się w opustoszałym boatyardzie, w marcowym zimnie, z kimś komu się nastąpiło na odcisk.
Zabawne, że obydwie te historie kończą się dokładnie takim samym wpisem do mojego okrętowego pamiętnika. I Bob i Charlie, różni jak ogień i woda, jeśli wziąć pod uwagę ich poglądy na otaczającą rzeczywistość, wpisują mi dokładnie to samo szkockie przysłowie: Lang may yer lum reek. Co znaczy dosłownie: Niech twój komin długo dymi i są życzeniem długiego i zdrowego życia. Charlie opatrza to jeszcze werbalnym komentarzem:
– Żeby też ci nigdy diesla nie brakło, you poor fucker… – śmieję się z tego, bo wiem już, że gdy Szkot ci coś takiego powie – to już cię traktuje jak swojego.
Pozdrawiam Was Claire i Charlie