Podróż
Nocny autobus linii 501, firmy National Express, wyruszający ze stacji Victoria w Londynie około 23 wieczorem, dojeżdża na stację Buchanan w Glasgow zwykle koło 7:30 rano. Kosztuje raptem kilkanaście funtów, jest względnie niezależny od warunków pogodowych, a przy odrobinie szczęścia nie siada przy Tobie ponad dwumetrowy chyba koszykarz, który wgniata cię w szybę, co raz mi się zresztą w nim przytrafiło.
Najczęściej, jest na wpół pusty, a podróż mija w mgnieniu oka: wsiadasz, zasypiasz, budzisz się rano w Glasgow. To wszystko z krótką przerwą na sikanie, fajkę, kawę, czy co tam kto lubi sobie zrobić około trzeciej nad ranem w jakimś zajeździe w szczerym polu. Linia 501 staje się moim ulubionym środkiem lokomocji między Londynem, a Glasgow. Między listopadem a marcem w drodze do lub z jachtu, który stoi w Ardrossan pokonuję tą trasę chyba pięciokrotnie.
Tym razem decyzja o wyjeździe jest o tyle spontaniczna co wymuszona przez okoliczności. Miałem się wybrać na jacht w ostatnich dniach marca, tak żeby dać sobie ze trzy tygodnie na przygotowanie go do inspekcji polskiego Urzędu Morskiego. Jadę jednak wcześniej. Dzieje się to za sprawą chaosu informacyjnego wywołanego przez najróżniejsze doniesienia ze świata na temat rozwoju epidemii koronawirusa.
W momencie, gdy dowiaduję się, że Izrael jako pierwszy chyba w okolicach Europy kraj, decyduje się na zamknięcie granic, z londyńskich marketów w ciągu dwóch chyba dni znika cały papier toaletowy, zaczyna do mnie docierać, że jeśli chcę coś na jachcie zdążyć przed sezonem zrobić, to muszę się znaleźć w Szkocji natychmiast.
Pakuję się dość chaotycznie, biorąc głównie paczuszki z różnymi częściami zamiennymi, śrubkami, silikonami i innymi drobnymi pierdołami. Pakuję też dwa laptopy i jakieś przypadkowo pozbierane części garderoby. Reszta mojego skromnego angielskiego dobytku zostaje w mieszkaniu kolegi w londyńskim Canning Town. Trochę swoich rzeczy mam już na jachcie, więc będzie OK. Ruszam w drogę.
W autobusie jest jak zwykle spokojnie, ciepło i przytulnie. Błogi spokój mąci tylko jeden dość hałaśliwy angielski dżentelmen między pięćdziesiątym, a sześćdziesiątym rokiem życia. Ze strzępów jego wypowiadanej w przestrzeń historii, orientuję się, że jegomość ów usiłuje dostać się do Glasgow już chyba trzeci raz w ciągu minionego tygodnia i zawsze coś mu staje na przeszkodzie. Sądząc po sposobie w jaki to wypowiada, wywnioskować można, że zwykle był to jakiś podstępny sklep monopolowy, pub lub impreza. Jest chyba czwartek a biedaczek już od poniedziałku nie może dotrzeć do Szkocji. Zamykam uszy na jego wynurzenia i próbuję spać, ale nie mogę, bo… zaczyna mnie męczyć dziwny kaszel i czuję, że mam gorączkę. Świetnie, zwłaszcza że w perspektywie jest spanie na stojącym na betonie nieogrzewanym jachcie i jakieś 400 metrów spaceru do najbliższej łazienki.

Angielskiemu Odyseuszowi, wracającemu do swojej szkockiej Itaki kolejny raz staje na drodze przeszkoda. Chwilę później okaże się i tym razem nie będzie mu dane dotrzeć do celu. Mocno po północy, podczas postoju, przeprowadza badania etnograficzne. Korzystając z metody wywiadu bezpośredniego, zaczyna wypytywać wszystkich pasażerów o ich etniczne pochodzenie. Część z nich, tak jak na przykład ja, udają głuchych i traktują go jak powietrze, z tymi szybko daje sobie spokój. Część pasażerów jest bardziej towarzyska, a może mniej asertywna i ochoczo dzieli się tym skąd pochodzi. Odyseusz wówczas, rozradowany chyba, że może pochwalić się elokwencją, z zadziwiającą łatwością wydobywa z zakamarków swojego mózgu najróżniejsze narodowościowe stereotypy, którymi ochoczo i na głos się dzieli.

Szybko formuje się międzynarodowy społeczny komitet o roboczej nazwie „Oklep”. Wychodzi na to, że pierwszy i jedyny punkt statutu to spuścić Odyseuszowi łomot. Jeden z członków komitetu, tak ochoczo chce się zabrać do realizacji założeń programowych, że zapomina o dwóch kawach, które ma na stoliku przed sobą. Wyjątkowo malowniczo szybują w przestrzeń autobusu, chlapiąc orzeźwiającym wrzątkiem wokoło. Współpasażerce i chyba partnerce życiowej niesionego świętym oburzeniem młodego mężczyzny, bardzo się to nie podoba. Przeprasza wszystkich wokół równocześnie pacyfikując chłopaka ze sprawnością i skutecznością plutonu ZOMO. Wydaje się niewiarygodne, że można na jednym wydechu i to w odniesieniu do jednej i tej samej osoby użyć określeń: „baby” oraz „fucking moron”. Całość uwieńczając wcale namiętnym buziakiem. Jakby nie była już zajęta, to bym się jej z marszu oświadczył.
Ktoś idzie po rozum do głowy, czyli w tym przypadku do flegmatycznego kierowcy, który zamyka temat kilkoma krótkimi zdaniami rzuconymi do Odyseusza: „That’s it buddy. You’re being racist. You need to leave the coach now”. Odyseusz nawet za bardzo nie protestuje. Wysiada w ciemną noc.
Choroba
Ze stacji autobusów Buchanan, na Glasgow Central Station, skąd odjeżdżają pociągi do Ardrossan idzie się jakieś dziesięć minut. Gdy docieram na dworzec, czuję się jakbym trasę z Londynu pokonał na nogach. Ciąży mi bagaż, jestem niewyspany, mam jakieś trzydzieści osiem stopni gorączki, a do tego wieje i leje. Na pociąg muszę jeszcze godzinę poczekać
Gdy docieram do Ardrossan chwilę po otwarciu biura mariny, zdobywam się jeszcze tylko na to, żeby odebrać dwie paczki, które tam na mnie czekają. Wózkiem wiozę cały dobytek na jacht. Wnętrze, jest w tym momencie wyjątkowo nieprzytulne: zawalone żaglami, kołami ratunkowymi, linami i innymi gratami. Większość gretingów poprzednim razem zdemontowałem, żeby zęzy porządnie wyschły, więc trzeba do tego wszystkiego skakać z wręgi na wręgę.

Wlokę się jeszcze do pobliskiego marketu ASDA, gdzie trochę na chybił trafił kupuję cały koszyk jedzenia i czajnik elektryczny. Chcę też kupić aspirynę. Półki z lekarstwami, podobnie jak i te z ryżem, makaronem oraz rzecz jasna papierem toaletowym, jakby wymiotło. Sklep przypomina drugą połowę lat osiemdziesiątych w Polsce, którą gdzieś przez mgłę pamiętam. Znajduję osamotnione pudełko paracetamolu i butelkę jakiegoś zielonego syropu, na którym jest napisane „All in One”. Wlokę się na jacht, zamykam w lewej kabince rufowej, włączam termowentylator. Nim udaje mi się zasnąć, dzwoni jeszcze szef z mojej londyńskiej pracy informując mnie, żebym w żadnym przypadku nie przychodził w poniedziałek do biura. Zarząd firmy podjął taką decyzję w świetle rozwijającej się epidemii. Cóż, przynajmniej raz byłem proaktywny. Gdy w końcu padam, jest około 17.
Budzę się dopiero następnego dnia.
Kolejne dni, zlewają się w jeden. Jem co mi akurat wpadnie w ręce, co zresztą nie przeszkadza mi specjalnie, bo i tak nie mam apetytu. Śpię, leżę i piję herbatę i słucham wycia wiatru. Nie mam jak sobie nic ugotować, bo niestety butle z gazem są puste.
Męczy mnie jakiś bardzo głęboko osadzony kaszel, mający swoje źródło jakby na samym dnie płuc. Znajoma lekarka, z którą rozmawiam któregoś wieczoru przy użyciu Messengera, stwierdza, że na podstawie opisu objawów, brzmi jej to jak wirusowe zapalenie oskrzeli. Czy miałem wtedy koronawirusa? Nie wiem, chociaż wydaje mi się to możliwe, ostatecznie tyle co przyjechałem z miasta, gdzie metrem się jeździ sprasowany niczym suszony daktyl.
Wielka Brytania była wówczas na etapie ‘odporności stadnej’ i jedyne wytyczne jakie znalazłem na stronie NHS (National Health Service) brzmiały: „jak masz objawy – izoluj się” oraz „nie dzwoń na 111 przed piątym dniem od wystąpienia objawów”. No to nie dzwonię i leczę się przy użyciu zdobycznego paracetamolu, zielonego, paskudnego w smaku syropu i znalezionej na jachcie aspiryny. Aspiryna jest wprawdzie przeterminowana o jakieś dziewięć lat, ale w zasadzie robi najlepszą z tych wszystkich lekarstw robotę.
Poza kabinką w której jest dość ciepło w pozostałej części jachtu jest dosłownie lodowato. Na zewnątrz jest zaledwie kilka stopni, wiatr wyje w masztach i takielunkach stojących wokół jednostek. Przez te kilka dni, które spędzam w koi, jest szaro, co chwila pada deszcz. Wrażenie ogólnie dość ponure.
Czytam też, jak kolejne kraje zamykają granicę i wprowadzają coraz bardziej rygorystyczne ograniczenia w przemieszczaniu się. Planowałem oferować rejsy po Szkocji, a później po innych zachodnioeuropejskich akwenach polskim żeglarzom, do kiepskiego fizycznego samopoczucia, dochodzi jeszcze coraz większy niepokój o przyszłość i powodzenie planu.

O jakichkolwiek pracach na jachcie nie może być nawet mowy. Najważniejsze jest obecnie dla mnie, żeby jakoś wrócić do sił. Zdobywam się tylko na oklejenie nazwą i portem macierzystym kół ratunkowych oraz przymocowanie lampek do nowych kamizelek ratunkowych.
Piątego dnia poprawia mi się na tyle, że dociera do mnie, że ostatni prysznic brałem sześć dni wcześniej w Londynie. Ale gdzie i jak się tu wykąpać? Diabli wiedzą co to za choroba mnie dopadła, a ewentualna odpowiedzialność za zarażenie całego miasteczka koronawirusem wydaje mi się nieco ponad moje, szczątkowe bo szczątkowe, ale jednak sumienie.
Dzwonię do brokera, który w listopadzie sprzedał mi jacht. Chris, pracuje równocześnie dla Clyde Marina, więc pytam go o opcje. Początkowo jest bardzo zdziwiony, że w ogóle jestem jeszcze w Ardrossan, a potem wspólnie z kolegami kombinuje dla mnie plan. Organizują mi zakupy, bo żywnościowo też już jadę na oparach, a następnie mówi mi: „Weź ze sobą flathead screwdriver. Jak wejdziesz do sanitariatów, to po prawej jest toaleta dla niepełnosprawnych. Zamek otworzysz śrubokrętem. Możesz z niej korzystać, tylko staraj się chodzić tak, żeby nie mieć styczności z innymi ludźmi.”
Pierwszy prysznic biorę zatem pod osłoną nocy, o jedenastej wieczór.
Następnego dnia rano dociera do mnie wiadomość, że brytyjski rząd ogłosił lockdown i marina do odwołania zaprzestaje działalności. Po kraju przestają jeździć autobusy i pociągi dalekobieżne oraz latać większość samolotów.
Zaczynają się dla mnie długie tygodnie w jachcie stojącym na betonie w miasteczku portowym Ardrossan, okręg North Ayrshire, Szkocja.