Decyzję o wypłynięciu do Polski podejmuję jakiś tydzień po opuszczeniu jachtu na wodę. Trochę wcześniej, w maju czuję się na tyle zadomowiony w Ardrossan, że całkiem poważnie zaczynam rozważać pozostanie tam na dłużej.
Globalna pandemia zdaje się być w maju i czerwcu 2020 już w odwrocie. Niedługo później polski premier ogłosi, że się w ogóle już zakończyła i że wirus już jest pokonany.
W Polsce mają miejsce wybory prezydenckie, które się nie odbywają. Za to unieśmiertelniają nazwisko Jacka Sasina. To chyba pierwszy przypadek w historii, że zapamiętany zostanie polityk, który nie dość, że nie wygrał wyborów to nawet w nich nie kandydował. Ale za to z pełnym przekonaniem twierdził, że uda mu się je szybko zorganizować.
Pandemia pisze antologię famous last words – z tym, że nie zawsze last.
W Zjednoczonym Królestwie, najpierw Anglicy, a trochę później Szkoci, zaczynają trochę luzować. Granice są na początku czerwca i w maju wciąż zamknięte i obowiązują zakazy lotów, ale krok po kroczku coś się tam liberalizuje. Wtedy też, już okiem i nawet dla pobieżnego obserwatora życia politycznego widoczna się robi ostra rywalizacja między Premierem Zjednoczonego Królestwa, a Premier Szkocji.
Najlepszym jej przykładem jest moment, gdy Nicola Sturgeon pojawia się konferencji prasowej, nie czekając na to, aż wcześniej wypowie się Boris Johnson. Na wstępie mówi: „Minęły trzy tygodnie od czasu ostatniego ogłoszenia i chciałam zaznaczyć, że żeby być w zgodzie z prawem, muszę dzisiaj ogłosić, co będzie działo się dalej”. Dając tym samym do zrozumienia, że Downing Street zgodnie z prawem nie postępuje, bo Johnson swoją konferencję opóźnia o jeden dzień. Nicola Sturgeon zaczyna prowadzić swoją własną politykę zwalczania epidemii.

W mojej pracy, a pracuję dla firmy, która dostarcza katering i inne towary które sprzedają na pokładach swoich samolotów linie lotnicze, jest coraz mniej różowo. Jakoś w tym okresie wypada tydzień, gdy między poniedziałkiem, a piątkiem wywraca nam się aż trzech klientów w różnych kątach świata. Liczba linii lotniczych, które kończą żywot w 2020 liczy w skali globalnej ponad 40 pozycji. Stanowisko na którym pracuję, to Manager ds. Szkoleń i Programów Motywacyjnych dla Personelu Latającego. Tylko kogo i z czego tu szkolić i jak motywować, skoro najlepszą motywacją dla pracowników linii lotniczych w 2020 roku jest pewnie to, że w ogóle uda im się zachować pracę? Mimo, że moje stanowisko na pierwszy rzut oka wydaje się absolutnie zbędne, pracę udaje mi się utrzymać jeszcze przez wiele długich miesięcy.
Na mediach społecznościowych po wstępnym okresie dziwnej ciszy, przerażenia, wzajemnego nawoływania do zachowywania odstępów, zakładania masek i przestrzegania zaleceń sanitarnych, a nawet nawoływania rządów do podjęcia bardziej drastycznych kroków, zaczynają pojawiać się też inne głosy. Początkowo nieśmiało, a potem coraz głośniej, ludzie zaczynają krytykować sens obostrzeń i lockdownów.
Tymczasem, gigantyczna machina złożona z rządów, środków masowego i niemasowego przekazu, koncernów farmaceutycznych, celebrytów, a także milionów zwykłych ludzi, której celem jest zwalczenie koronawirusa, wtedy właśnie rusza z miejsca.
W momencie w którym piszę te słowa, pędzi już gładko naprzód siłą potężnej inercji, nie zważając na pojawiające się na całym świecie pytania: Czy to właściwie konieczne? Czy rzeczywiście zagrożenie jest aż tak wielkie? Czy aby lekarstwo nie jest gorsze od choroby? Czy obostrzenia wymyślane przez rządy na pewno mają sens? Ta kakofonia pytań i różnych, czasem bardzo dziwnych hipotez, jest niespójna i niesharmonizowana. Nie widać wyraźnego elementu ją spajającego i mało prawdopodobne jest, by udało się komukolwiek machinę wykoleić lub zatrzymać lub chociaż zmienić kierunek w którym zmierza.
Machina wprawiona w ruch naszym strachem w marcu 2020 roku, już nie ma wątpliwości i już uznaje po prostu za fakt i za jasne jak słońce, że jedyna metoda na powstrzymanie rozprzestrzeniania się wirusa to zaszczepić wszystkich, a do czasu zaszczepienia ograniczać międzyludzkie kontakty do minimum. To twierdzenie jest już paradygmatem, faktem z którym już tylko niektórzy próbują publicznie dyskutować. A już coraz mniej z tych co próbują, jest wysłuchiwanych. Większość społeczeństw i przewodzących im elit jest już na drodze wytyczonej przez pragmatyczną celowość. Celem ma być powrót do normalności, bez względu na to, jakie będą do niego wiodły środki.
Co z boatyardem, gdzie tkwię? Po kompletnie bezludnej drugiej połowie marca i pierwszej połowie kwietnia, zaraz po Wielkanocy, bardzo nieśmiało zaczyna wracać do życia. Symbolicznie niemalże synchronizuje się, z kwitnącymi żonkilami, zieleniejącą trawą i budzącą po zimowej szarzyźnie naturą. Szef mariny nadal nie może pozwolić na pracę swoim ludziom obsługującym suwnicę. Oznacza to dla mnie, że jak mieszkałem w marcu i kwietniu na betonowym placu, tak samo mieszkam na nim cały maj.
Do wakacyjnego luzu roku 2020 droga jest jeszcze bardzo odległa, ale wiosna po cichu i wstydliwie przynosi jakąś nadzieję, czy może ułudę nadziei, że jednak wszystko będzie normalnie, że wirus sobie pójdzie.
Gdy tak siedzę w jachcie i myślę o pozostaniu w Szkocji, robię mały rekonensans. Sprawdzam lokalne ceny nieruchomości. Efekt researchu sprawia, najpierw dostaję palpitacji, potem eksploduję z wściekłości i prawie gryzę się w tyłek ze złości. I ja pozwoliłem sobie na siedzenie w Londynie, aż przez piętnaście miesięcy!?!
Wychodzi mi, że za cenę dwóch tygodni najmu mojego londyńskiego pokoju o powierzchni 7 metrów kwadratowych i prześwicie 2,20 cm mógłbym przez miesiąc wynajmować dom z czterema sypialniami i widokiem na morze w Ardrossan! Czyli zamiast kręcić się niczym odchody w przerębli między śmietnikiem na yardzie wiktoriańskiej szkoły, którą ktoś przerobił na apartamentowiec, za luksus mając własną łazienkę, tureckim corner shopem i stacją metra, mogłem sobie podziwiać piękno zatoki i spędzać czas na białej miejskiej plaży.
Rutyna i mały świat na wyciągnięcie palców
Po Wielkiej Nocy Charlie pojawia się nadal regularnie na swojej łódce. Uparcie wycina okienka, a potem wkleja nowe. Wymienia olinowanie w maszcie, coś tam dopasowuje, coś poleruje, coś instaluje i upiększa. Uwija się jak mrówka w ukropie, a robota ewidentnie pali mu się w rękach. Można odnieść wrażenie, że z jego jachtu po tych wszystkich zabiegach zostaną już tylko oryginalne kadłub i maszt. Dzień w dzień przejeżdża połowę Szkocji i uparcie twierdzi, że lockdown go nie dotyczy. Rzeczywistość zdaje się to potwierdzać, nigdy nie zatrzymuje go policja, nigdy nie ma problemów z przemieszczaniem się. Rozmawiamy od czasu do czasu o możliwych datach wodowania i technikach uszczelniania różnych cieknących rzeczy na jachtach. Psioczy też na Nicolę Sturgeon.
Każdej niedzieli, koło południa pojawia się właściciel ciężarówki, która w weekendy parkowana jest vis a vis mojego jachtu. Stoi na terenie stoczni, tak, że widzę ją na tle monumentalnej i czasem pokrytej śniegiem wyspy Arran. Niedaleko płotu, za którym znajduje się droga, gdzie pojazdy oczekują na prom. Właściciel i kierowca w jednej osobie, ma na nazwisko Mc Roy, co wypisane jest na kabinie ciężarówki. W każdy piątek, późno w nocy wraca z trasy i parkuje w ciemnościach. Wraca po swoją maszynę po dwóch dniach, żeby ją dokładnie wymyć i wieczorem znów ruszyć w tygodniową trasę. Zamieniam z nim kiedyś parę zdań. Mówi, że z powodu wirusa jeździ wyłącznie po Wielkiej Brytanii, choć wcześniej jeździł sporo za granicę i zdarzało mu się wyprawiać swoim MAN-em, aż do Turcji.
W drugiej połowie kwietnia, wpadam w rutynę i jestem już zupełnie oswojony ze swoją niezwykłą sytuacją. Nie przeszkadza mi, że jedzenie gotuję wyłącznie w slow cookerze i obiad nastawiam o ósmej rano, żeby był gotów na czternastą, ani to, że naczynia do mycia noszę w plecaku do łazienki oddalonej o 400 metrów.
Sam staję się sobie sterem, żeglarzem i fryzjerem, bo korzystając z maszynki kupionej w Asdzie, sam zajmuję się swoją fryzurą, czyli w zasadzie pozbywam się tego co mi jeszcze na czerepie rosło. Pierwszy raz w życiu wyrasta mi coś w rodzaju brody, co w sumie mi nie przeszkadza, bo odpada mi golenie się.
Rzecz jasna inspektor Urzędu Morskiego, na którego wyczekiwałem, jak frankowicz wypłaty, nie przylatuje na przegląd zaplanowany zaraz po Wielkiejnocy. Nie pozostawia mi to innego wyboru, jak zwyczajnie wygumować cały sezon. W praktyce, to konieczność zwrotu niemalże wszystkich zaliczek ludziom, którzy mieli ze mną latem Anno Domini 2020 żeglować. Krótkie podsumowanie aktywów, które przeprowadzam któregoś wieczora kończy się wynikiem żałosnych pięciuset funtów na angielskim koncie i niecałymi dwoma tysiącami złotych na polskim. Tak mało pieniędzy nie miałem od czasu gdy zacząłem pracować.
W czwartki o dwudziestej wyją promy w ramach akcji „clap fo Boric / clap for NHS / clap for heroes”. Moje dni przestają się różnić od siebie: rano wycieczka do kibla i sklepu, w ciągu dnia praca zdalna, popołudniami praca przy jachcie, czasem aż do późnych godzin wieczornych. Można by w sumie, słowami Stefana Kisielewskiego powiedzieć, że jestem w dupie, ale zaczynam się w niej całkiem wygodnie urządzać.
Sporo czasu spędzam na rozmowach z rodzicami i przyjaciółmi.
Rozmawiam z Agnieszką z Kopenhagi o jej problemach zawodowych, bo tyle co się przebranżowiła do turystyki, pierwszej w życiu pracy za biurkiem po kilkunastu latach spędzonych w samolotach różnych linii lotniczych. Przeprowadziła się parę miesięcy wcześniej z Londynu do stolicy Danii, a tu taki numer jak pandemia i ją chcą zwolnić. Źle.
Piszę na Whats Appie z Weroniką z Warszawy o jej pasji do latania, bo ta niezwykła dwudziestopięciolatka jest pilotem samolotów. Pasję chwilowo blokuje koronawirus, ale Weronika już w okolicach połowy kwietnia znajduje sposób na wynajęcie samolotu i lata po Polsce logując godzinki, z czego wysyła mi zdjęcia i filmy.
Na Messengerze pisuję z Dominiką z Chorzowa, żeglarską instruktorką z Dzierżna. Mówimy o jej żeglarskiej pasji, prawie i planach biznesowych, bo ta niesamowicie ambitna i młoda osoba, równocześnie terminuje u notariusza, rozkręca biuro obsługi nieruchomości, a w wolnych chwilach udziela się w jacht klubie, a także i prowadzi szkolenia obsługi radia UKF.
Raz na dwa tygodnie dzwoni z Londynu Piotr i rozmawiamy o ekonomii, polityce i sprawach społecznych, a także jego wypaleniu w pracy za biurkiem. Piotr marzy o tym, żeby uciec od swojej rutyny, ale równocześnie boi się zmiany. Czym się zajmuje, tłumaczył mi chyba piętnaście razy, a ja nadal tego nie potrafię pojąć, tak jest to techniczne i skomplikowane.
Od czasu do czasu wieczorami, pisze do mnie Agnieszka z Jaworzna, doktor slawistyki, pasjonat Bałkanów i właściciel biura podróży, które właśnie rozsypuje się jej w rękach.
Kiedy indziej dzwoni Bartosz z Dusseldorfu, wieczny podróżnik, który mieszkał chyba w ośmiu różnych krajach, zafascynowany Bizancjum, Bałkanami i historią, mający absolutnego bzika na punkcie listy UNESCO, która definiuje jego plany wakacyjne. Rozmawiamy sporo o planach podróżniczych, ale i o życiu codziennym zamkniętego przez niemiecki lockdown ojca opiekującego się czteroletnim synem.
Mam nerwowe narady z żeglarzem Dominikiem z Gdańska, z którym mieliśmy wspólnie pływać po Szkocji i Wyspach Owczych, a teraz ciężko debatujemy o perspektywach jakie się przed nami rysują.
Regularnie pisze do mnie Zbigniew, znajomy żeglarz, który ma wprawdzie do emerytury jeszcze dobre dziesięć lat, ale już szuka „łódeczki dla emeryta” na której mógłby sobie po Bałtyku i okolicach pożeglować. Zbigniew wysyła mi dziesiątki linków z różnych portali internetowych i prosi o opinię.
Czasem odezwie się Waldek – również żeglarz, człowiek o zdolnościach chyba profetycznych, bo był on pierwszą osobą, która jeszcze w styczniu wspominała o wirusie, jako o czymś co może nam w 2020 namieszać.
Na grupie What’s Appowej o nazwie „Dekadenci ?” dzień w dzień rozmawiam z moimi trzema przyjaciółmi: Markiem, Michałem i Witkiem. O czym rozmawiamy, pisał nie będę, bo generalnie dzielimy się tam całym internetowym ściekiem jaki tylko udaje się nam znaleźć.
Rozmawiam czasem też z kimś, kogo nazwę tutaj Kapitankiem, który najpierw opieprza mnie, że mało mnie na mediach społecznościowych widać, potem snuje kilka pomysłów na temat rozwoju żeglarskich interesów, żeby na koniec spytać się mnie, czy nie zrobiłbym dla niego researchu dotyczącego rozwoju rynku nieruchomości w dobie koronawirusa, bo właśnie mu wręczono wypowiedzenie, ale zadania do wykonania jeszcze ma. Pomagam, bo w sumie co mi zależy.
Na polski numer dzwoni do mnie Ewa z Budapesztu, pracująca w linii lotniczej, w której i ja spędziłem dwanaście lat i opowiada o bardzo poważnych zmianach jakie tam zachodzą, o tysiącu kolegów, którzy z dnia na dzień stracili pracę. O jej obawach związanych z zatrudnieniem, bo boi się, że i ją zwolnią i o tym jak to nie może jechać do Krakowa odwiedzić swoich rodziców…
Ze wszystkimi rzecz jasna mówimy przede wszystkim o koronawirusie.
Wszyscy snują przypuszczenia, domysły, wszyscy zastanawiają się ile to jeszcze wszystko potrwa. Gigabajty informacji płyną wartkim strumieniem po komórkowych łączach, share’y, linki, komentarze, zderzające się myśli i poglądy, prawdopodobne i nieprawdopodobne historie, teorie naukowe i spiskowe. Argumenty i kontrargumenty, podbieranie się autorytetami i zdrowym rozsądkiem. Internetowa erystyka w pełni rozkwitu.
Mam poczucie dziwnej bliskości z tymi wszystkimi ludźmi, z którymi niejednokrotnie nie komunikowałem się przez całe lata, a nagle kontakty odnawiają się i okazuje się, że nadal mamy sobie całkiem sporo do powiedzenia. Praktycznie każde z nich, musi się odnajdywać w tych okolicznościach na nowo.
Dla każdej z tych osób nagły zawał jakiego doznaje rzeczywistość jest przewróceniem porządku, do którego są przyzwyczajeni.
Trochę może zbyt lekko, a może wręcz bezczelnie, pozwalam sobie teraz na podsumowanie losów każdego z tych ludzi w równoważnikach zdań. Co gorsza, o wielu z tych, z którymi rozmawiałem w tych dniach, nawet nie wspominam. A przecież za każdą z tych krótkich wzmianek i przemilczeń, kryje się osoba ze swoją pasjonującą i pełną emocji oraz niecodziennych zdarzeń lockdownową historią.
Każda z nich jakoś pomogła mi przetrwać ciągnące się tygodniami odosobnienie na szkockim placu, pomagała mi utrzymać się przy zdrowych zmysłach. Nie jest bowiem łatwo, nie mając żadnej pracy do której trzeba pójść, ani terminu z którego należy się wywiązać – tak po prostu wstać rano i zacząć robić coś konstruktywnego. Wymaga to ogromnej samodyscypliny. Ciekawe to, ale wszystkie kontakty w pewnym sensie wymuszają na mnie działanie. No bo co odpowiedzieć na zadane od niechcenia pytanie: „Co słychać?”. Żeby było co słychać, trzeba czymś godnym opowiedzenia wypełnić dzień.
Każda z tych osób to jednocześnie: jedno moje wspomnienie, pył na wietrze wielkiej historii, a równocześnie rozbudowany i porozgałęziany wszechświat sam w sobie.
Rozpędzony, niczym sprinter, świat końca lutego 2020 walnął w niewidzialną przeszkodę, zatrzymał się i jeszcze nie wie czy się wywróci, czy ustoi, czy może podeprze gdzieś dłonią. W kwietniu 2020 stoi tak chwiejnie, jakby z jedną nogą w powietrzu, nie mogąc się zdecydować, czy szukać dogodnego miejsca do upadku, czy stanąć, czy pokracznie próbować biec dalej. A równocześnie próbuje zorientować się, w co tak naprawdę uderzył. Końcem kwietnia, zaczyna już działać.
Trzy zdarzenia drugiej połowy kwietnia w stoczni są dla mnie wyjątkowe.
Pewnego wieczoru odwiedza mnie Wojtek – mieszkający od wielu lat w Szkocji krajan z mojego rodzinnego Jaworzna. Jest pierwszą od wielu miesięcy osobą, która stawia stopę na pokładzie Flying Polishman. Wojtek pracuje jako kierowca ciężarówki i w związku z koronawirusem ma ręce pełne roboty i lekko zrujnowane plany górsko – wakacyjne, a plan miał niebagatelny bo wejść na Mont Blanc. Dużo mówi mi o tym jak wygląda jego praca za kółkiem w Wielkiej Brytanii. W kontakt z Wojtkiem wszedłem trochę przypadkiem, gdy koniecznie chciałem sprowadzić na jacht tratwę ratunkową z Greenock, gdzie leżała w przeglądzie od lutego. Summa summarum, Wojtkowi po drodze jakoś do Greenock nie wychodziło, więc pojechałem tam taksówką, ale jakoś losy nam się na moment splątały i postanowił mnie odwiedzić.

Drugie zdarzenie ma miejsce w dniu, gdy Flying Polishman, według planu ustalonego jeszcze w czasach przedcovidowych, miał wybrać się w dziewiczy rejs po Szkocji. Załoga miała się składać z członków grupy whatsappowej „Dekadenci ?”
Dzień byłby idealny na rejs, bo piątek w który moi przyjaciele jednak do Szkocji nie przylecieli, okazał się słoneczny i ciepły. Nie udało się spotkać personalnie, więc Marek z Jaworzna proponuje, że może by wirtualnie. Zgadujemy się więc z Michałem będącym w Birmingham i Witkiem w Warszawie na bardzo solidną popijawę na Messengerze. Szykuję się do tego kupując napoje wyskokowe, jak również voucher z doładowaniem internetu. Ciekawy zestaw imprezowy. Powiedzieć mogę, że na pewno rozmawiało się nam gładko i dobrze, a screenshot na którym śpię z włączoną kamerą, jest dla mnie do tej pory powodem do wstydu.
Ale jestem też szczęśliwcem, bo jak wiadomo: na kaca najlepsza jest ciężka praca. A że tej przy jachcie nie brakuje, to tak zwany „dzień po” spędzam wymieniając organizatory lin i skręcając panele sufitowe. Panowie takiego luksusu nie mają i przychodzi im przecierpieć sobotę starając się zachować twarz przed żonami i dziećmi.
Trzecie zdarzenie zasługuje na historię samą w sobie.
Przełom
Ciekawe rzeczy zaczynają się dziać na jachcie stojącym burta w burtę z moim. Trzydziestoośmiostopowy, czterdziestoletni na oko slup ma pilothouse i powstał w którejś z kanadyjskich stoczni. Pewneg dnia rano, pojawia się na nim ekipa z Boatcraft – firmy funkcjonującej na terenie stoczni, a zajmującej się mniejszymi i większymi naprawami jachtów. Wprawdzie w myśl wytycznych rządowych, chyba nie jest to essential business, ale chłopaki najwyraźniej wychodzą z założenia, że to wszystko kwestia perspektywy. Essential jest dla nich jak najbardziej, gdyż muszą z czegoś żyć, a także dla właścicieli jachtów, bo przecież muszą mieć na czym pływać.
Chłopaki, to jest: Don sześćdziesięcioparoletni właściciel i szef oraz długowłosi ojciec i syn Rob i Bob zdzierają na kanadyjskiej łódce cały teakowy pokład i układają nowy. Robota zajmie im ponad sześć tygodni, a faktura dla właściciela będzie opiewać na skromne trzydzieści sześć tysięcy funtów. Panowie gwiżdżą i podśpiewują przy pracy w rytm słuchanych z głośnika utworów rockowych z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
Imiona nowych sąsiadów poznaję tak naprawdę dopiero po jakimś czasie, głównie z ich wzajemnych nawoływań i rozmów. Robię powolne podchody w celu nawiązania kontaktów, gdyż początkowo traktują mnie dość nieufnie. Wygląda to chyba z grubsza tak, jak niegdyś musiało wyglądać obłaskawianie tubylców przez przybyszy na wielkim skrzydlatym statku, far far away, na jakieś zapomnianej wysepce na krańcu świata.
Kogoś kto od połowy marca siedzi na wyciągniętej na brzeg łódce, zdają się traktować z dystansem, z jakim podświadomie podchodzimy do osób niespełna zmysłów. Fakt, że pewnego dnia wieszam na rufie polską banderę, nie poprawia pewnie moich notowań w ich oczach. Gdy następnego dnia wciągam pod prawy saling Saltyre dostrzegam pewne sygnały zdziwienia, ale i niemej aprobaty.
Nasze kontakty ograniczają się początkowo do wymiany codziennych uprzejmości. Hi and bye. Później, próbuję ich trochę bardziej zagadywać, ale zwykle zbywany jestem dość zdawkowo. Zresztą, to zajęci ludzie są, a ja im tam gitarę zawracam.
Lody przełamuje pies, którego siwowłosy i brodaty Don prowadza ze sobą do pracy. Pies ma na imię Hoby i jest wesołym kundlem, który hasa sobie beztrosko po całym placu. Zdaje się nie przejmować rezerwą swoich ludzkich towarzyszy w stosunku do innego człowieka, kręcącego się po sąsiedniej łódce i gdy tylko schodzę na ziemię po stalowej drabinie, zwykle stoi już merdając ogonem i czeka, aż się z nim będę bawił. Jest to, porządny stoczniowy kundel , i jako taki nie będzie przecież aportował do byle patyka. W pysku trzyma zwykle plastikowe łożysko płetwy sterowej i domaga się, żeby mu je rzucać. Wyprowadza się również ze mną na spacery, gdy idę do ASDY, ale idzie wyłącznie do granicy boatyardu. Dalszy teren, to jest: chodnik, przejazd kolejowy, stacja benzynowa i parking Asdy to już nie jest jego rewir. Siłą rzeczy zaczynam z Donem, który przedstawia mi się „My name is Don. Like Donald Duck” rozmawiać o jego psie.
Prawdziwy przełom ma jednak miejsce, gdy któregoś piątkowego popołudnia wpadam na pomysł, żeby kupić im piwo.
„Ja, przybysz z dalekiego kraju, składam Wam, miejscowy czarowniku, dary kulek szklanych i perkalu, to jest sześciopak Stelli, żebyście mogli go spożyć w pokoju po tygodniu znojnej pracy”, tak to z grubsza w moich, a pewnie i w ich oczach wygląda.
Działa. Zaczynają już normalnie ucinać sobie ze mną pogawędki i trochę opowiadać o swoim życiu. Don: „Wiesz, tu w kółko jest robota i robota. Przychodzimy o ósmej, kończymy o siedemnastej. Ja w weekendy jeszcze remontuję.” Na moje pytanie co takiego jeszcze w weekendy remontuje, odpowiada: „Kupuję zrujnowane domy, gdzieś w Szkocji, często w małych miejscowościach. Można je bardzo tanio nabyć, bo nie ma spadkobierców, albo chcą się pozbyć szybko problemu. Zajmuje mi to jakiś czas, potem ten dom mam zamiar sprzedać lub wynająć. Mam ich sześć.” Brwi podjeżdżają mi bardzo wysoko, gdy to słyszę. Don kiwa głową i mówi: „Mamy małą działalność, nie mieliśmy nigdy żadnego dobrego retirement plan, więc to jest moja emerytura”. Don, martwi się trochę tym, że przeciąga im się układanie teaku. „Praca pomału idzie, bo normalnie to byśmy jacht wciągnęli do hangaru, ale przez pandemię, nie ma komu suwnicy obsłużyć. Sam widzisz, cały warsztat musiałem tu porozkładać. Do dupy taka robota. I tak mamy niewiarygodne szczęście. Tylu dni bez deszczu pod rząd to tutaj nikt nie pamięta.”
Praca idzie im też chyba pomału, bo na moje oko to kładą jedną listwę dziennie. Najpierw docinają je na długość i układają wzdłuż kadłuba, dociskając listwy do kształtu falszburty wierconymi do pokładu dystansami. Listwy są zadziwiająco elastyczne, a przed położeniem dopieszczane papierami ściernymi, strugami, dłutkami do granic perfekcji. Nietypowe kształty dopasowują wielokrotnie: mierzą listwę, rysują kształt, schodzą na dół do mechanicznej piły, docinają, wracają na górę, ponownie mierzą, ponownie docinają. Zegarmistrzowska robota. Słyszę, jak któregoś dnia, Rob chyba próbuje przekonać Dona, że „prawie tej szczeliny nie widać”. Don niewzruszony odpowiada: „Może tak, ale ja widzę”. Do poprawki.
Młody Bob, popalający od czasu do czasu papierosy o dziwnym zapachu, tłumaczy mi któregoś dnia, że teak to zadziwiający materiał. Mówi mi, że większość ludzi, którzy go konserwują popełnia błąd polerowania i szlifowania go wzdłuż listew, co prowadzi do nierównomiernego wycierania się pokładu – spoiwo – sikaflex się nie ściera, a drewno tak, co po pewnym czasie tworzy podługowate, równoległe do siebie góry i doliny na pokładzie. Uciekam wtedy wzrokiem, bo dwa tygodnie wcześniej dokładnie tak postąpiłem.

„Teak trzeba zostawić samemu sobie” mówi „Raz na rok przejechać olejem, ale nawet nie to. On ma dużo swoich olejków w środku, ma poszarzeć, zrobić się srebrny i wtedy mu najlepiej”
Bob również znajduje się w miejscu, w którym nie miał się znajdować w tym roku. Normalnie o tej porze roku powinien już żeglować. W Boatcraft pomaga tylko od czasu do czasu, a normalnie trudni się pracą żeglarską dla różnych prywatnych właścicieli. Sprowadza się to do doglądania jachtów i żeglowaniu w charakterze deckhanda. „Wiesz, właściciel stoi za kółkiem, a ja biegam po całym jachcie, pracuje na żaglach i robię całą resztę.” Chwali sobie pracę przy teakowym pokładzie i uważa ją za bardzo kreatywne zajęcie. „Każdego dnia robimy coś nowego. Wycinamy nowe kształty, dopasowujemy. Trwa to, owszem, ale efekt będzie przepiękny”. I jest tak jak mówi. Kończą pokład w przeddzień mojego wodowania, toteż mam okazję podziwiać to działo sztuki na własne oczy. Trzy osoby, siedem tygodni pracy.
Gdy pytam Dona, jaka ma być następna robota, uśmiecha się i mówi: „Mamy jakieś cztery kile do wyprostowania. Ciężka sprawa, ale dobrze płaci. Takie roboty jak ten pokład na przykład są bardzo satysfakcjonujące, ale że kasa idzie z kieszeni właściciela, to zawsze jest jakieś targowanie, zawsze jakieś ograniczenia. Prostowanie kila to krótka piłka – wysyłam fakturę do ubezpieczalni i kasa przychodzi. Tu co chwilę ktoś na kamieniach ląduje, starczy trochę nieuwagi. Wyobraź sobie mamy jedną łódkę do zrobienia, która w minionym sezonie wróciła ze Szwecji. Gościu siedem razy rąbnął o skały. Dasz wiarę? Ja rozumiem raz, no może dwa, każdemu się może zdarzyć, ale siedem?!? Something went really bad there, and I must tell you, the boat is seriously fucked.”.
Moja okolica jeszcze bardziej ożywa pewnej majowej soboty, wczesnym popołudniem, gdy wróciłem z długiej pieszej wycieczki do B&Q w Stevenson. Pretekstem były zakupy, pewnie tradycyjnie śrubek, które spodziewałem się tam sam nie wiem dlaczego znaleźć. Dzień był już ciepły, aczkolwiek pochmurny, w słuchawkach lektor czytał mi „Pana Lodowego Ogrodu”. Kupiłem sobie doniczkowego aloesa i grubosza. Nota bene, obydwie te rośliny przetrwały podróż ze Szkocji, późniejsze kilka wycieczek do Szwecji i obecnie, w styczniu 2021 stoją na parapecie w domu w Jaworznie. To, że przetrwały, to w gruncie rzeczy w niewielkim stopniu moja zasługa, ale o tym później.
Dzień wcześniej ma miejsce wielkie ogłoszenie: Anglia otwiera mariny, można żeglować. Na wystąpienie Szkockiej premier trzeba było poczekać jeszcze kilka godzin, bo tym razem Borys nie dał się uprzedzić. W tym czasie z Donem i Charliem snujemy domysły – pozwoli nam Nicola żeglować, czy nie pozwoli. Charlie podsumowuje: This woman is mental. She wants to be mother of Scottish independence, she’ll do opposite to Johnson. Don na moje pytanie, jak to działa, czy rzeczywiście jeden premier w ramach Monarchii może sobie zadecydować tak, a inny inaczej mówi: „Cóż… to chyba tylko takie guidelines…”. Popołudniu okazuje się, że jednak premier Szkocji może sobie robić co uznaje za stosowne w tej kwestii i że Nicola jednak jeszcze przynajmniej przez trzy tygodnie potrzyma nas na lądzie. Drogą dedukcji wnioskuję, że pewnie przy następnym, przewidzianym za 21 dni ogłoszeniu pozwolą nam jednak pływać.
Podobnie dedukowała chyba Karolina, która owej pochmurnej i dusznej soboty zastukała niespodziewanie w mój kadłub. Początkowo wydaje mi się, że się najnormalniej w świecie przesłyszałem, bo kto niby miałby do mnie przyjść, ale pukacz nie odpuszcza. Gdy wychodzę na pokład, ku swojemu zdumieniu słyszę polską mowę.
Karolina, słysząc wieści o tym, że w Anglii lockdown się nieco zluzował, wybiera się na swój jachcik, posprzątać po zimie i wziąć za kilka zaplanowanych na zimę napraw, które dopiero w maju przychodzi jej realizować. Dwudziestośmiostopowy Colvic o wdzięcznej nazwie: „Flying Saucer”, w którego posiadaniu jest wraz ze swoim partnerem, Maciejem już od kilku lat, stoi w drugiej części boatyardu, za drogą, gdzie nigdy do tej pory nie zaglądałem. Jako, że para wypatrzyła mnie kilka miesięcy wcześniej na Facebooku, Karolina postanawia mnie odwiedzić i się przedstawić.
Siadamy więc na pokładzie mojej łódki. Z braku chleba, soli i gorzałki podejmuję ją kawą. No i kilka godzin mija nam jak z bicza strzelił. Karolina mówi dużo, chętnie, bardzo ekspresyjnie, często wtrącając angielskie zwroty. Sporo opowiada mi o lokalnych porządkach w marinie, oraz o rejsach jakie odbywają rokrocznie z Maćkiem w tej okolicy. Opowiada mi, że swoją łódkę trzymają w Ardrossan wyłącznie zimą. Wiosną przeprowadzają ją albo przez Crinan Canal, albo dookoła Mull of Kintyre gdzieś na północ od Oban i tam, w jakiejś niewielkiej prywatnej przystani, jacht cumuje sobie aż do października, a oni odwiedzają go w dłuższe weekendy i spędzają na nim urlopy, żeglując między wyspami, kotwicząc w co ciekawszych miejscach i testując produkty okolicznych destylarni.
Mieszka w Szkocji już od wielu lat. Żyje i pracuje w okolicy Edynburga, wynajmuje mieszkanie w domku, o którym sama mówi, że jest w nim potworna wilgoć i mieszka się niezbyt fajnie, ale za to znajduje się w pięknej okolicy. Z wykształcenia jest księgową i dorywczo prowadzi rachunki jednej czy dwóch firm, a poza tym pracuje jako kelnerka w lokalnej kawiarni. Maciek pracuje jako kowal. Mówi mi, że obydwoje są „po czterdziestce”. Poznali się na morskim rejsie kilka lat wcześniej. Przy innej okazji, Karolina stwierdza, że i ona i Maciek to w sumie są takimi trochę hippisami, niespecjalnie przywiązanymi do dóbr materialnych. Obydwoje marzą o tym, żeby w pewnym momencie zamieszkać full – time na jachcie. Rozglądają się zresztą za czymś większym, bo Flying Saucer przestaje im wystarczać. Jeszcze w czasie mojego pobytu w Szkocji wystawiają go na sprzedaż.
O jachtach i ich naprawach i konserwacji rozmawiamy z Karoliną i przy pierwszym spotkaniu i przy wielu następnych. Od Maćka i Karoliny właśnie, dowiaduję się, że zamiast kupować, za 16 funtów butelkę 650 ml magicznego środka „Anti Rust”, wystarczy nabyć kryształków kwasu szczawiowego i zrobić jego roztwór wodny. Saszetka ćwierćkilogramowa kupiona w wysyłkowym sklepie pszczelarskim (tak, tak), kosztuje jedenaście funtów. Biorąc pod uwagę stężenie kwasu, które konieczne jest do odrdzewiania stalowych elementów i usuwania zażółceń plastikowego kadłuba, jej zawartość powinna starczyć na mniej więcej wannę roztworu i ze trzy lata użytkowania.
Tego majowego popołudnia, gdy zapraszam Karolinę na pokład, nie wiedziałem jeszcze, że poznaję właśnie swojego pilota, który trochę ponad miesiąc później poprowadzi mnie plątaniną cieśnin i soundów Hebrydów Wewnętrznych, aż do Scrabster, portu na samym, północnym krańcu Szkocji, gdzie na jakieś dwie doby się przyczaję, wyczekując korzystnych warunków do przejścia przez Pentland Firth.
Póki co cieszę się, że poznałem kogoś nowego z kim można przy kawie porozmawiać, co zresztą często czynimy. Karolina bywa częściej, przyjeżdża ich vanem na kilka dni, czasem przywozi mi jajka, od kur swoich sąsiadów. Kury są zdaje się ratowane z hodowli przemysłowych przez ekologicznych aktywistów, którzy zwracają im wolność. Wolne są do tego stopnia, że noszą jajka gdzie tylko im fantazja przyniesie. Karolina je zbiera i nadwyżkę przywozi mi do Ardrossan.
Maciek pojawia się w porcie w zasadzie tylko w weekendy, dla niego czas wymuszonej przez lockdown przerwy w pracy kończy się już początkiem maja i Maciej musi chodzić do pracy. Ich jacht, trafia na wodę jako pierwszy po lockdownie, mój dołącza do niego jakąś godzinę później. Jest to na tyle doniosłe wydarzenie dla mnie, że kupuję butelkę szampana i z Maćkiem i Karoliną właśnie świętuję powrót jachtu do jego naturalnego środowiska.
Przygotowania
Flying Polishman trafia na wodę ostatniego dnia maja 2020 i od czasu, gdy stoi już w marinie a nie na betonowym placu stoczni, dni mijają błyskawicznie.

Przez mniej więcej trzy tygodnie mam współlokatora – znaną mi z dawnych lat Martę, która w kwietniu przypłynęła z Karaibów po to, żeby utknąć w południowej Anglii, a później, po rozmowie ze mną, decyduje się przyjechać do Ardrossan.
Któregoś dnia, gdy pojawia się informacja o tym, że strefa Schengen się otwiera w połowie czerwca i możliwe ma być swobodne podróżowanie, zmieniam swój pierwotny pomysł i decyduję się na rejs do Polski, zamiast na siedzieć w Szkocji aż do września. Marcie ta perspektywa nie odpowiada i decyduje się opuścić jacht.
Poprzednio poznałem Martę, w 2007 roku, w Gdańsku. Krótko po tym gdy zakolegowałem się z nią na plaży w Jelitkowie, gdzie lała piwo w namiocie „Lecha” w ramach studenckiej wakacyjnej pracy, dosłownie w ciągu kilku miesięcy miało miejsce parę zdarzeń, które wytyczyły moją ścieżkę na kilka lat. Ścieżkę, która urwała się dopiero pewnej ponurej listopadowej nocy w 2011 roku, w niewielkim mieszkaniu, na dziewiątym piętrze, przy ulicy Ioan Cuza, w centrum rumuńskiej Timisoary. Za sprawą Marty poznałem wówczas w Gdańsku osobę, z którą na lata się związałem.
Pewnego dnia dzielę się z nią zresztą tym spostrzeżeniem i wskazuję na liczne analogie jakie widzę między 2007 i 2020 rokiem. Wzrusza ramionami i mówi: „cóż, zataczamy w życiu kółka”. Zabawne, bo duża zmiana w moim życiu rzeczywiście niedługo później nastąpi.
Marta, choć rozstajemy się w nienajlepszych stosunkach, już chyba do końca życia będzie mi się kojarzyła jako jutrzenka życiowych zmian.
W czerwcu dzieje się już naprawdę dużo. W marinie każdego dnia pojawia się mnóstwo ludzi sposobiących swoje łódki do sezonu, parę jachtów wypływa do Anglii, jacyś Duńczycy, których łódka utknęła wiosną w Ardrossan również ruszają w drogę. Każdego dnia, ktoś mnie zagaduje, z kimś rozmawiam.
A to przejdzie siwowłosy Frank, były pracownik Uniwersytetu, który mieszka na swojej dużej motorówce, a to zagada do mnie jakaś inna rodzina mieszkająca latem na jachcie. Charlie niemal codziennie zagląda na kawę, pogadać o tym co jeszcze zepsutego udało mu się znaleźć na swojej łódce, w marinie jest chyba na etapie wymiany, albo naprawy głównej, całego silnia. Poza tym oczywiście rozmawiamy o polityce. Poznaję też długowłosego, siedemdziesięcioletniego mniej więcej Steve’a który pewnego dnia wpada do wody – ktoś go na całe szczęście z niej już podtopionego wyciąga i wzywa pogotowie, które zabiera go do szpitala. Kręcą się po marinie różni żeglarze, wędkarze, a na wysokiej wodzie zagadują ludzie po prostu z brzegu, spacerowicze– gdy łódki razem z keją podjeżdżają dobre cztery metry ku górze. Często zaglądają do mnie Karolina i Maciej.
Najbardziej z tego okresu zapada mi w pamięć Simon – zawodowy delivery captain, od czterdziestu lat przestawiający amerykańskie jachty z Karaibów do Nowego Jorku i z powrotem, z którym w któreś upalne popołudnie wypijam kilka piw. Simon bardzo się dziwi, po co komu w ogóle certyfikaty i patenty żeglarskie, bo sam nie ma żadnego i nie przeszkadza mu to dobrze żyć z żeglowania. Jak twierdzi, jeśli ubezpieczalnia ma jakiś problem z tym żeby powierzyć mu jacht, to wysyła jej CV i problem kończy się jak nożem uciął.
Do Ardrossan przyjechał na swoją łódkę, która jak się potem okazało, stałą się jego łódką, po raz drugi, po kilkudziesięciu latach przerwy. Opowiada mi też o swoim doświadczeniu z Polakiem z którym robił jakieś delivery, i który dwa razy w ciągu jednego rejsu, na swojej wachcie, zaliczyłby dzwon w pławę. Dopiero przytomna reakcja Simona, w ostatniej chwili uratowała jacht, który prowadzili.
Z ciekawości pytam go, jak pozyskuje klientów i mówi, że ma jakieś ogłoszenie wiszące w magazynie żeglarskim od wielu lat, z którego wpada mu jedna – dwie roboty rocznie, a tak to wszystko „word of mouth”. Simon, jako typowy freelancer, żyjący z przemieszczania się z miejsca w miejsce, też jest koronawirusem wyczerpany – zleceń, których o tej porze roku powinien mieć już pełno – prawie w ogóle nie ma.
Ja zaczynam się szykować do drogi: szukam załogi, kupuję mapy i trochę różnorakiego, opcjonalnego sprzętu. Po dłuższym wahaniu, zaopatruję się w komunikator satelitarny Garmin Inreach. Zmyślne to urządzenie, jest połączeniem maszynki do wysyłania smsów, skrzynki e-mail, wtyczki Facebooka i Twittera, ale przede wszystkim pozwala pobrać prognozy pogody i wezwać pomoc, nawet kilkaset mil morskich od brzegu. Uznaję, że 350 funtów, które kosztuje, są niewygórowaną ceną za święty spokój i możliwość kontaktowania się z dala od lądu i zamawiam urządzenie.

Rozpoznaję też sytuację na trasie. Możliwości powrotu do Polski, z miejsca w którym się znajduję miałbym w normalnych warunkach zasadniczo trzy.
Najbardziej logiczna i najbezpieczniejsza trasa, która dla średnich rozmiarów jachtu byłaby również najbardziej optymalna, to ruszyć z Ardossan, przez Crinan Canal w okolice Fort William, przepłynąć Kanałem Kaledońskim przez Highlands i wyskoczyć na Morze Północne w Inverness i dookoła Skagen lub przez Limfjord w Danii wpłynąć na Bałtyk. Zalet dużo, bo najtrudniejszy odcinek, czyli wygrzebanie się z Zachodniej Szkocji z jej rwącymi prądami pływowymi i bardzo kapryśną pogodą, jest ograniczone do minimum. Wada jest tylko jedna, ale za to grzebiąca pomysł już na wstępie: wszystkie kanały po drodze są pozamykane.
Druga trasa, to udać się z Ardrossan na południe i opływając Walię i Kornwalię wpłynąć na Kanał Angielski, a następnie Kanałem Kilońskim wpłynąć na Bałtyk. Zalety: ucieka się szybko ze Szkocji, można się zatrzymywać w przygodnych marinach, bo w Anglii wszystko już normalnie otwarte. Wady to w zasadzie wszystko inne: jakieś trzysta mil więcej, pierwszy odcinek płynie się statystycznie pod wiatr, a potem pakuje w ogromny ruch dużych statków na Kanale Angielskim.
Pozostaje trasa północn. Najpierw przeciskać się między wyspami szkockich archipelagów dbając o to żeby dobrze wyliczyć sobie godziny przejść przez „tidal gates” jak mówią tutaj na cieśniny ze szczególnie silnymi prądami, a potem przez Pentland Firth przeskoczyć na Morze Północne. Dalej już prosto: przepłynąć Skagerrak, opłynąć Skagen i płytkimi wodami Kattegatu, a potem Oresundem dostać się do Kopenhagi. Ewentualnie, popłynąć jeszcze dalej na północny wschód i z okolic Szetlandów skakać do Norwegii.
Jeszcze innym wariantem tej trasy, jest popłynąć daleko na zachód, aż za przypominające wielki grzebień, czy też falochron Hebrydy Zewnętrzne i płynąć otwartym oceanem, tak żeby oszczędzić sobie kluczenia między setkami wysepek. Minusem jest wystawienie się na ewentualną, niczym nieosłoniętą furię oceanu gdyby pogoda się załamała, oraz sporo mil więcej do przepłynięcia. Do tego wszystkiego, ze skalistym i zasadniczo bezludnym lądem na zawietrznej, gdzie prawie nie ma ani portów, ani dogodnych kotwicowisk. Hebrydy Zewnętrzne należą bowiem do najrzadziej zaludnionych terenów w Europie Zachodniej, a gęstość zaludnienia porównywalną z tą, jaka jest na Syberii. Chyba wszystkie porty i przystanie umieszczone są na ich wschodnich brzegach.
Postanawiam skonsultować się ze znajomymi żeglarzami i wszyscy zgodnie twierdzą, że trasa może być ryzykowna, a już na pewno wymagająca szczególnej uwagi. Nic dziwnego, w Szkocji potrafi się naprawdę mocno rozwiać, prądy pływowe w ciasnych przejściach między wyspami tworzą kipiele i wiry wodne, w tym trzeci największy na świecie Corryvreckan.
Pentland Firth, który wydaje się być nieunikniony, cieszy się w ogóle ponurą sławą. Ludzie którzy po nim pływali, mówią mi o „dziurach w wodzie”, które napotkali, o kilkunastu węzłach prądu pływowego, który się rozgałęzia i wiruje, tak że mała pomyłka w nawigacji może spowodować wejście na zły „pas transmisyjny” prądu, który poniesie wówczas jacht tam gdzie on chce, a nie sternik. Pentland powszechnie uznawany jest za miejsce zdradliwe i niebezpieczne. W styczniu 2015 roku odebrał życie ośmiu marynarzom (w tym siedmiu Polakom) płynącym statkiem Cemfjord z duńskiego Aalborga, wiozącym ładunek dwóch tysięcy ton cementu.
Ponadto, wszyscy z którymi rozmawiam, odradzają mi żeglowanie po Szkocji w nocy. Wieść ardrossańska niesie również, że wstęp na Wyspy Archipelagu Hebrydów Wewnętrznych i Zewnętrznych jest w ogóle zabroniony. Internety, jak to zwykle po przeszukaniu ich nie mówią raz tak, a raz inaczej, toteż zasięgam języka u szefa mariny – chudego jak patyk Simona.
Zajęło dwa dni, żeby Simon dowiedział się u „źródeł bliskich szkockiego rządu”, co mi właściwie wolno, a czego nie wolno. Mówi mi: „Zasadniczo możesz płynąć, ale at all cost powinieneś unikać wysp. Jeśli stanie się tak, że złapie Cię zła pogoda, to staraj się raczej gdzieś kotwiczyć. Jak już musisz wejść do portu, to koniecznie zadzwoń na Coast Guard i poproś ich o pozwolenie”. No dobra, to przynajmniej co do tego mam jasność, że gdy ruszę z Ardrossan, to następny przystanek może być możliwy w Kopenhadze.
Szukanie załogi zajmuje sporo czasu. Z pomocą przychodzi facebook. Na umieszczone ogłoszenie o planowanym rejsie ze Szkocji do Polski, przychodzi jakieś dwadzieścia zgłoszeń. Głównie młodsi i starsi Brytyjczycy, większość bez żeglarskiego doświadczenia. Siedzę więc godzinami i klepię w klawiaturę smartphone odpowiadając na dziesiątki różnych pytań. Deklaracji mam całkiem sporo, choć wszystkie brzmią podejrzanie podobnie: „na 98% popłynę”. Jak łatwo się domyślić, we wszystkich tych przypadkach, na pohybel rachunkowi prawdopodobieństwa, wydarza się zawsze coś ze zbioru tych właśnie dwóch procent niepewności. Dwie osoby decydują się natychmiast: Walijka Caroline i Anglik Ezra, obydwoje bez większego doświadczenia żeglarskiego. Umawiam się z nimi na dwudziestego ósmego czerwca. Chcę im zrobić krótkie szkolenie żeglarskie, zanim ruszymy w liczącą ponad tysiąc mil morskich podróż.
Chętny na wycieczkę jest również Jacek, który pomagał mi parę miesięcy wcześniej wykonać podstawy słupków relingów. Ze względu na niego, a zasadzie na przywrócenie połączeń lotniczych, ustalamy, że wypłyniemy z Ardrossan drugiego lipca. Sprawdzamy czy Jacek po przylocie będzie podlegał obowiązkowi kwarantanny. Gdy wczytuję się w przepisy znajduję dla niego furtkę: musi na granicy powiedzieć, że jest załogą statku lub jachtu i mieć dokument to potwierdzający. Szczęśliwie ostatni podpunkt, ostatniego paragrafu mówi, że może to być: Letter from the owner or operator of the vessel. Siadam, piszę i wysyłam. Jacek dojeżdża na czas, bez najmniejszego problemu.
Dzwonię też do polskiej Straży Granicznej dowiedzieć się, czego właściwie mogę oczekiwać po przypłynięciu do kraju. Jak się okazuje – niczego specjalnego. Początkiem lipca nie ma już wymogów kwarantanny w zasadzie dla nikogo, kto przybywa z Unii Europejskiej.
Zdalnie szkolę moją niedoświadczoną załogę. Wysyłam im filmiki pokazujące jak wiązać węzły, udzielam rad co spakować i proszę o przynajmniej pobieżne zapoznanie się z zasadami MPZZM. Ezra jest dość cichy, natomiast Caroline tryska energią i entuzjazmem.
Pewnego długiego szkockiego wieczoru, gdy na niebie rozlał ktoś beczkę benzyny i ją podpalił, bo ardrossańskie wieczory charakteryzują się kolorystyką nieporównywalną z czymkolwiek co w życiu wcześniej widziałem, zagląda do mnie Karolina i proponuje, że mogłaby się ze mną przepłynąć. Może tylko kawałek, może do samej Polski, jeszcze nie wie. Bardzo mnie ta propozycja cieszy – ktoś doświadczony, a do tego jeszcze znający lokalne wody to na takim rejsie skarb. Od razu się zgadzam. Ostatecznie, przyłączenie się Karoliny do rejsu zdeterminuje poniekąd trasę – decyduje się popłynąć ze mną, ale jedynie pierwszy odcinek, z Ardrossan do Scrabster.

Dosłownie kilka dni przed wyjściem w morze, na pokładzie Flying Polishmana, aż roi się od ludzi. Najpierw z Birmingham przyjeżdża mój przyjaciel Michał, ze swoim synem Stefkiem, a jakoś równolegle podejmuję Piotra z Londynu, którego wizyta, trochę symbolicznie, przecina moją więź ze stolicą Wielkiej Brytanii. Piotr przywozi mi bowiem zdeponowane u niego na Canning Town resztki mojego dobytku.
Z Michałem i Stefkiem robimy krótki rejsik ‘dookoła komina’, tak na rozgrzewkę. Pogoda jest rewelacyjna: 12 węzłów wiatru i leje jak z cebra, ale przecież nie będziemy sobie zawracać głowy nieistotnymi parametrami pogodowymi. Wychodzimy przez otwartą bramę sztormową z portu i po dziesięciu minutach mordowania się z grotem, w którym jak na złość musiało się coś zaciąć, zaczynamy niespiesznie kręcić się po okolicy.
Na AIS rzuca mi się w oczy niecodzienna nazwa jachtu, który płynie z południa w kierunku Ardrossan. Polished ManX. Nie mam za bardzo czasu się nad tym zastanawiać, bo na pokładzie jest co robić. Stefek ma cztery lata, toteż bardziej niż wybieraniem szotów interesuje się perypetiami Świnki Peppy. Jego tata jest na morskim jachcie pierwszy raz w życiu, no i siłą rzeczy wymaga pewnego nadzoru.
Gdy wiatr zdycha, a słońce bardzo nieśmiało zaczyna wyglądać przez dziury w chmurach, a Flying Polishman z zawrotną prędkością dwóch i pół węzła wraca do portu, zauważam jacht, który płynie trop w trop za mną. Dosłownie, jakby sobie mnie wziął na cel swojej podróży. AIS mówi mi, że dogania mnie właśnie Polished ManX. Zaintrygowany czekam, aż się z nami zrówna, a gdy do tego dochodzi i jesteśmy w odległości może kilkunastu metrów od siebie, najpierw widzę napisane na burcie „K. Szymański” w towarzystwie polskiej flagi, a potem ubranego w czerwony sztormiak mężczyznę, który przedstawia mi się po polsku jako Kuba. W zasadzie od razu zadaje mi pytanie, dlaczego to nie odpowiadam, gdy woła mnie na radio. Radio było oczywiście włączone, ale potencjometr skręcony niemalże na zero, a zejściówka ze względu na deszcz zamknięta. Stefek, który pełnił rolę radiooperatora na dole, jakoś nie skojarzył faktów, no i Kuba mógł sobie wołać w nieskończoność.
Spotkanie dwóch polskich jachtów, u wybrzeży Szkocji, jest na tyle niezwykłe, że namawiam Kubę na to, żeby wszedł do portu. Kuba po krótkim wahaniu godzi się zaryzykować i jakieś dwie godziny później, wraz ze swoim angielskim towarzyszem zasiada u nas w mesie. Dokonujemy rytualnej wymiany piw i spędzamy popołudnie na miłych pogawędkach. Kuba, jak się okazuje, mieszka od bardzo wielu lat na Wyspie Man, pływa w różnych regatach, a od kilku dni żegluje sobie ze znajomym po Szkocji. Zainteresowała go nazwa Flying Polishman, którą wypatrzył na AIS i postanowił nas zaczepić. Następnego dnia wcześnie rano wychodzi z Mariny i rusza w dalszą podróż. On też, na do widzenia w sumie, mówi mi, że po Szkocji nie ma sensu żeglować w nocy i żebym najlepiej podzielił sobie podróż na odcinki po sześćdziesiąt mil. Życzy mi wiele powodzenia, a potem często dopinguje, gdy dzielę się postępami swojej trasy na mediach społecznościowych. Później, gdy czytam jego wypowiedzi na różnych żeglarskich grupach i forach ciekawi mnie jego „niepolskie” podejście do kwestii bezpieczeństwa w pracy na morzu. Jeśli dobrze zrozumiałem Kuba zawodowo zajmuje się rekrutacją marynarzy. Podejście Kuby, które dobrze znam z linii lotniczych, jest mi bardzo bliskie, to tak zwana no blame culture. Czasem bardzo niezrozumiała dla jego internetowych rozmówców. Gdy czytam jego wypowiedzi i komentarze, podziwiam go za spokój i pewnego rodzaju pogodę ducha, która przebija z jego komentarzy, gdy nie daje się prowokować różnym rozemocjonowanym rozmówcom.
Siedzę sam w mesie, tyle co skończyłem sprzątać. Aż się lśni i pachnie kwiatowym uniwersalnym czyścidłem, zakupionym za funta w niezawodnej ASDZIE. Świeża pościel leży na kojach. Chwilę temu do auta wsiedli Piotr i Andrzej wraz z żoną i sześciomiesięczną Hanią. Parę godzin wcześniej wsiadł do swojego białego SUVa Michał i pojechali wraz ze Stefkiem do Birmingham. Leje jak z cebra. Morduję się przy komputerze instalując mapy na Open CPN. Gdy czekam, aż pobierze się któraś z map, dociera do mnie, że za dwie godziny na jachcie ma pojawić się Ezra, a za trzy Caroline. Tym samym, symbolicznie, zakończy się mój etap uwięzienia w szkockim boatyardzie. W końcu wszystkie elementy konieczne do popłynięcia w siną dal, wskoczyły w swoje miejsce. Będzie jacht, będzie kapitan, będzie załoga.

Globalna pandemia, która spowodowała moje zamknięcie na ponad trzy miesiące w szkockim miasteczku, spowodowała, że spotkałem tak wiele interesujących osób, których nigdy wcześniej bym nie poznał, stała się próbą charakteru, której w ogóle nie planowałem i nauczyła mnie rzeczy, których nigdy bym się inaczej nie nauczył. Pandemia namieszała, owszem, ale czy jednoznacznie mogę powiedzieć, że była w moim przypadku jakimś ogromnym złem? Jeśliby nie pandemia, nigdy nie poznałbym Boba, Charliego, Karoliny, Caroline, Kuby i wielu innych. Jeśliby nie pandemia, nigdy nie napisałbym tych słów, które czytasz, nie przepłynąłbym przez Pentland. Jeśliby nie pandemia…
Słyszę ciężkie buty dudniące po pokładzie, a moment później energiczne pukanie w suwklapę. Pierwszy załogant na rejs do Polski, właśnie stawił się na miejscu zbiórki.
2 odpowiedzi na “Dwa miesiące w boatyardzie. Część 6. Maj.”
Bardzo miło się czytało…usystematyzowane wspomnienia z pierwszego etapu pandemii…zobaczymy co przyniesie drugi rok!!!….o wielu faktach widziałem z naszej korespondencji, ale opowieść ta, oraz poprzednie…pozwoliły mi poukładać obrazy…w pewną całość.
Czekam na dalsze “części”…
Pozdrawiam ..Zb
Ahoy Bartosz, jest godzina 0052 i właśnie skończyłem kolejną część Twojej opowieści, której lekturę wielokroć odkładałem, bo zawsze coś wypadało?. Świetnie się czyta relacje z pierwszej ręki?, ale tutaj bardzo dziękuję za ostatnie zdanie, bardzo zbliżone do zdania zawartego w powieści o przygodach żeglarskich, która towarzyszyła mi, od wielu lat …. więcej napiszę w emailu?, jak zawsze; pozdrock