Drugiego lipca wieczorem sprawdzam pogodę. W nocy ma wiać jakieś dziesięć węzłów wiatru z północnego wschodu, następnego dnia, odkręcić na południe / południowy zachód. Lepszej pogody nie mógłbym sobie wymarzyć na początek podróży do Polski. Wiatr co prawda słaby, ale przynajmniej z dogodnych kierunków.
Analiza prądów pływowych zrobiona jeszcze kilka dni wcześniej, podpowiada, że najlepszy moment do opłynięcia Mull of Kintyre, długiego na sto kilometrów półwyspu wypada około dziewiątej rano trzeciego lipca.
Mull of Kintyre, który mapie wygląda jakby coś Szkocji niechlujnie ku dołowi zwisało, ciągnie się prawie do Irlandii, pozostawiając tylko wąski pas wody zwany Kanałem Północnym. Obrzeżem Kanału Północnego przyjdzie nam pożeglować już kilka godzin po opuszczeniu Ardrossan.
Trzeba to robić ostrożnie, bo to jedno z tych miejsc w Szkocji, gdzie woda na skutek działania prądów pływowych i ukształtowania linii brzegowej bardzo przyspiesza i tworzy overfalls, czyli w wolnym tłumaczeniu nieprzyjemne kipiele i tidal races – czyli coś w rodzaju ‘akceleracji pływów’. W takich miejscach, jeśli dodać przeciwny kierunkowi prądu wiatr, fala się wypiętrza i ‘staje’. W konsekwencji na angielskich mapach, atlasach pływów i w locjach pojawia się adnotacja w stylu: ‘caution advised possible violent seas, see notes…’. Start z Ardrossan wypada nam więc o północy, tak żeby do rana przebyć trzydzieści kilka mil dzielące nas od przylądka i dać się prądowi przepchnąć wokół niego.
Poprzednie dni upływają mi i mojej nowej załodze na ostatnich przygotowaniach do rejsu. To znaczy: zostaję sam z Caroline. Ezra, który jest o ile dobrze go rozumiem jest podoficerem w Armii Jej Królewskiej Mości, ni z tego ni z owego wchodzi w buty Bohatera „Kartoteki” Różewicza. Wychodzi do sklepu po zapałki i nigdy nie wraca.

„Bartos” – słyszę Caroline, która ani wtedy ani nigdy później nie nauczyła się poprawnie wymawiać mojego imienia – „Czemu Ezra zabrał wszystkie swoje rzeczy?”
Sytuacja jest bardzo dziwna. Ezra, komunikuje się wprawdzie z nami i uparcie deklaruje, że w rejs się jednak wybierze, ale wiadomości, które od niego do nas docierają są coraz bardziej intrygujące:
„Muszę jechać do Glasgow, wojsko musi mi opieczętować komputer, który mam zabrać.”
„Sorry, nie mogę dziś wieczorem wrócić na jacht, muszę zostać w koszarach.”
„Sorry, musiałem jechać do Anglii.”
„Sorry, muszę dziś spać w Anglii.”
Przy tym wszystkim cały czas unika odpowiedzi wprost na pytanie, czy jednak popłynie z nami, czy nie.
Trwa to jakieś dwie doby. Razem z Caroline, zachodzimy w głowę, czy zrobiliśmy coś, czym moglibyśmy go urazić, ale nic takiego nam się nie przypomina. Potem przestaję już zwracać uwagę na wiadomości od niego, a Caroline proszę, żeby znalazła kogoś na jego miejsce. Caroline mówi, że będzie pisać z ludźmi na zasadzie: if you are serious to commit, get in touch…. Znajduje dość szybko. Sześćdziesięciokilkuletni Chris miałby się do nas dosiąść na samej północy Szkocji, w Scrabster, gdzie mamy wysadzić Karolinę. Chris okazał się zresztą tak zaangażowany, że już po dopłynięciu do Polski został jeszcze tydzień, a miesiąc później dołączył ponownie do rejsu na Gotlandię.
Kilka godzin przed rozpoczęciem podróży, gdy popiję z Bobem i Moirą pożegnalną kawę, Ezra pisze do mnie, że w sumie to jednak do nas dołączy. Czytam na głos Bobowi, któremu zdążyłem już opowiedzieć o całej sytuacji, a ten z właściwą sobie tubalnością mówi: „Don’t bother! Unreliable!”. Myślę chwilę i idę za jego radą. Ezra jednak z nami do Polski nie popłynie.
Caroline trafiła do mnie po tym, gdy na Facebooku rozgłosiłem, że szukam zainteresowanych rejsem do Polski. Dziewczynę lockdown zamknął w jej rodzinnym miasteczku, jednym z najstarszych w Walii i opisanym już przez Ptolomeusza Caerfyrddin (Camarthen – oznacza to ponoć ‘Fort Merlina’). W związku z wybuchem epidemii Caroline zmuszona była do szybkiej ewakuacji z Finlandii, gdzie pracowała w hotelu hen gdzieś daleko na północy kraju.

Caroline, okazała się być jedną z tych młodych brytyjskich powsinóg, które nosi po całym świecie. Tu popracuje pół roku, tam pójdzie na wolontariat, gdzie indziej znowu znajdzie sobie zajęcie w zamian za wikt i opierunek. Mieszkała w Nowej Zelandii i Australii, a ostatnio właśnie w Finlandii. Plany na 2020 miała bardzo ambitne – dojechać autostopem do Australii. Ma dwadzieścia osiem lat, ciemne włosy, mówi szybko z walijskim akcentem, co powoduje, że czasem bardzo trudno ją zrozumieć. Śmieje się co chwilę i ze wszystkiego. Już na pierwszy rzut oka widać, że ma niewyczerpane pokłady wewnętrznego szczęścia i radości życia.
Teraz zajmuje kabinę z piętrowymi kojami, którą wypełnia prawie po sufit różnymi przedmiotami, przyniesionymi na własnym grzbiecie w plecaku. Plecak musi być chyba w rodzaju tych z książek o Harrym Potterze, bo przecież niemożliwe jest, żeby miał pojemność równą objętości dwuosobowej kabiny, a takie można wrażenie odnieść, gdy się do jej kabinki zagląda. Okazuje się, że ma tam nawet włóczkę i druty, które już drugiego dnia rejsu jak pajęczyną oplątują dosłownie wszystko w dziobowej części jachtu.
Można dużo o niej pisać, ale najlepiej jej charakter oddaje chyba notatka, którą napisała kiedyś na moją prośbę, o samej sobie:
Urodzona w radykalnej rodzinie Amiszów, Caroline przez wiele lat zmagała się ze swoją seksualnością. W miarę upływu czasu zorientowała się, że ścieżka życia, którą podąża nie była tą, którą sobie wymarzyła.
Mając czternaście lat, nie uprzedzając nikogo opuściła dom rodzinny. Zostawiła wszystko I wszystkich za sobą, biorąc tylko swojego ukochanego kurczaka rasy Red Rhode Island o imieniu Lula.
Kilka następnych miesięcy spędziła podróżując od miasteczka do miasteczka, sprzedając świeże jajka, mleko Lulu i ucząc kurczaka trików, żeby zarobić na chleb i wodę. Często spała wtedy na klatkach schodowych przypadkowych domów i pod mostami, ale po kilku latach Lulu i Caroline stały się sławne i przyciągały wiele uwagi.
Ludzie, którzy widzieli ich poprzednie występy, błagali o powtórkę ich ulubionych trików, z których najsłynniejszy był zaprzeczający prawu grawitacji i wywołujący szalony aplauz: ‘beak buck’.
Po pewnym czasie Caroline i Lulu sława zaczęła męczyć i zapragnęły stabilności w swoim życiu, miejsca, które mogłyby nazwać domem, a w tym samym czasie zwiedzać obce krainy. Później tej nocy Caroline śniła o żeglowaniu po świecie, a gdy się obudziła myśl ta została już na trwale w jej umyśle.
Następnego dnia, wyjaśniła pomysł Lulu, która nastroszyła pióra zgadzając się na ten pomysł.
Żeby wcielić plan w życie, zaczęły kręcić się po portach i po tawernach.
Caroline miała wówczas 27 lat, była piękną kobietą o wystających kościach policzkowych i przeszywającym spojrzeniu – mogła poderwać dowolnego mężczyznę. Ponadto była jeszcze dziewicą, przez co stała się celem dla żeglarzy przesiadujących po tawernach.
Po niezliczonych ofertach od napalonych facetów, proszących ją o zaakceptowanie zaproszenia do koi, miała dość. Znalezienie kapitana, który nie widziałby jej jako kawałka mięsa, wydawało się niemożliwe, ale wtedy poznała jego. Bartosz Sowisło, mężczyzna u schyłku trzeciej dekady swojego życia, mówił miękkim, kobiecym głosem i nosił odzież z jedwabiu. Był polskim żeglarzem, który marzył o tym, żeby zostać profesjonalnym tancerzem, co ze względu na jego wielki tyłek, nie mogło się pomieścić w głowie Caroline.
Dogadali się, że będą żeglować razem, uczcili ten pomysł butelką najlepszego czerwonego wina i soczystym filetem z piersi Lulu.
Pomijając fragment o moim wielkim tyłku, cała reszta to rzecz jasna najszczersza prawda. Not.
Dwa dni przed wyjściem z portu wraz z Karoliną zabieramy Walijkę na zatokę, tak żeby nauczyć ją choćby podstaw manewrowania jachtem. Uczy się szybko – w ciągu kilku godzin potrafi już wykonać zwrot przez sztag, zwrot przez rufę, postawić jacht w dryf, w pojedynkę zwinąć genuę, uruchomić silnik i podjąć wrzucony do wody odbijacz. Całkiem nieźle jak na trzy godziny szkolenia.
Jacek, ostatni członek załogi, z którym kilkukrotnie już wcześniej żeglowałem, przyjeżdża taksówką z lotniska w Glasgow o dwudziestej. Samolot, którym przyleciał z Warszawy, jest pierwszym między Polską a Szkocją od wielu tygodni. Żeby nie trafiła go obowiązkowa kwarantanna po przylocie na Wyspy, musieliśmy się trochę nakombinować. Znalazłem jednak informację na temat tego, że załogi jednostek pływających takowej nie podlegają, wraz z listą dokumentów akceptowanych przez brytyjskich pograniczników. Ostatni podpunkt, ostatniego punktu dopuszczał zwolnienie z kwarantanny na podstawie listu od właściciela lub armatora jednostki pływającej. Napisałem takowy, Jacek wydrukował i bez najmniejszego problemu dostał się do Wielkiej Brytanii.

Wcześniej tego dnia robimy duże zakupy spożywcze. Ponadto kupuję dodatkowe dziewięćdziesiąt litrów czerwonego diesla. Jeden z sąsiadów z kei sprezentował mi dwa wielkie plastikowe kanistry po dwadzieścia pięć litrów, poza tym mam jeszcze dwie dwudziestolitrówki. Flying Polishman, ma zabudowany zbiornik 240 litrowy, pali teoretycznie około dwóch i pół litra na godzinę. Oznacza to, że na zawartości oryginalnego zbiornika na paliwo, bez katowania silnika, powinien móc pokonać niecałe 400 mil morskich. Dwa kanistry powinny zwiększyć ten zasięg o około 150 mil morskich, czyli trochę ponad dobę. Mamy na pokładzie paliwa gdzieś na połowę drogi między Polską, a Szkocją.
Dwie minuty po północy, załoga w składzie: Bartosz, Karolina, Caroline i Jacek rzuca cumy w Ardossan i rusza w ciemną i cichą noc.
Zaraz po wyjściu z portu stawiamy genuę i z prędkością mniej więcej czterech i pół węzła dajemy się nieść lekkiemu wiatrowi z północnego wschodu.
Zapis z dziennika pokładowego 02/07/2020, godzina: 0500, kurs: 240, Log: 23 mile, wiatr NNE 9kt.
Zaraz po objęciu wachty, którą trzymam w pojedynkę, uruchamiam silnik. Wiatr jest coraz słabszy i po prostu się wleczemy, ponadto, od wiatru osłania nas wyspa Arran. Słońce już wstaje, dzień zapowiada się pięknie. Na lewo od dziobu widzę Aisla Craig, niezamieszkałą wysepkę, która kształtem przypomina piramidę. Ma tak regularny kształt, że trudno uwierzyć iż nie wykonała jej ręka ludzka.
Podobno znajduje się na niej kamieniołom, gdzie wydobywa się granit, który po późniejszej obróbce jest używany do gry w curling. Ponoć jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie pozyskuje się go do tego celu. Możliwe, bo w końcu curling został wymyślony w Szkocji w późnym średniowieczu, skąd potem miał trafić do Holandii. W trakcie ‘małej epoki lodowcowej’ między XV a XIX wiekiem grywano w niego w Niderlandach z upodobaniem, gdy kanały, jeziora i mokradła skuwał lód, co uwieczniał na swoich obrazach Peter Breugel.

Na wodzie niewiele się dzieje. Mijamy w niewielkiej odległości kilku rybaków. W pewnym momencie, gdy zaczyna mocniej wiać, bo znajdujemy się na linii przesmyku między wyspą Arran a Kintyre, stawiam grota. W pojedynkę wcale nie jest takim łatwym zadaniem. Prawie czterdzieści metrów kwadratowych żagla, stawianego klasycznie za pomocą fału, z niewyrobionymi jeszcze pełzaczami, zajmuje mi dobre kilkanaście minut.
Już w kilka godzin po opuszczeniu Ardrossan, przekraczamy pierwszą granicę. Nieistniejącą wprawdzie od ponad tysiąca stu lat, ale zawsze.
Wpływamy w okolicę, która wiele wieków temu, jeszcze przed Chrztem Polski stanowiła terytorium celtyckiego królestwa Dal Riata. Przez kilkaset lat kontrolowało ono Irlandię Północną i archipelag Hebrydów Wewnętrznych. Królestwo to było potęgą morską gdzieś w wieku szóstym, czy siódmym. Skutecznie opierało się Wikingom i wojowało z Piktami, którzy zamieszkiwali obecne tereny szkockich Highlands,a także walczyło z Nortumbrią. Broniło się również przed zepchnięciem do morza przez państwo, które jak podaje Norman Davies, mogło być władztwem mitycznego Króla Artura (Alt Cud), ze stolicą na północ od Greenock koło Glasgow.
Dalriaci, musieli być ciekawym ludem, bo nie dość, że bardzo sprawnie przemieszczali się po morzu na statkach przypominających te wikińskie, organizując wyprawy wojenne aż na Orkady i na Wyspę Man, to jeszcze zajmowali się wypasem owiec w systemie znanym nam z Tatr, czyli wyprowadzaniem zwierząt wysoko w góry latem i sprowadzaniem ich na zimę w doliny. Wyobrazić ich sobie można jako górali pasterzy – żeglarzy. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Jeśli łączyli cechy charakteru, które się stereotypowo tym profesjom, czy grupom etnicznym, przypisuje, to musiał to być ludek nielichych zakapiorów. Dal Riata, w czasie gdy na tronie w Akwizgranie zasiadał Karol Wielki, zjednoczyła się z państwem Piktów, tworząc Królestwo Alba, które dało początek nowożytnej Szkocji.
Przed ósmą rano, niesieni trochę wiatrem, a trochę silnikiem, przeciskamy się na skróty między wysepką Sanda, a lądem. Na radio słyszymy jakiś statek, który głosem należącym bez cienia wątpliwości do francuskiego oficera wachtowego w regularnych odstępach ogłasza na kanale 16:
Securite, Securite, Securite, All ships, all ships, all ships, tutaj statek xyz, moja pozycja to… Mam awarię silnika i nie odpowiadam za swoje ruchy. Wszystkie statki, proszę mnie omijać o przynajmniej pół mili morskiej.
Wypatruję go na AIS – utknął w okolicy TSS prowadzącego z Morza Irlandzkiego na Hebrydzkie.
Wpis do dziennika jachtowego. 02/07/2020, godzina 1900, kurs 005, log 91 mil, wiatr W 16kt.
Dzień minął nam na kluczeniu między wyspami archipelagu Hebrydów Wewnętrznych. Wstępnie chcieliśmy popłynąć nieco bardziej na zachód i przecisnąć się przez Sound of Islay, a potem prawą burtą opłynąć Colonsay oraz Ionę, żeby w nocy znaleźć się na otwartej wodzie, przepłynąć krótkim przesmykiem między wysepkami Tiree i Coll i wypłynąć na Morze Hebrydzkie. Plany krzyżuje nam wiatr. Według prognozy miał być południowo – zachodni. Zaciął się jednak na zachodzie i wieje tak sobie przez cały dzień. Przy zachodnim wietrze, żegluga na północny zachód jest w zasadzie niemożliwa, a co najmniej nieefektywna, więc nie pozostaje nam nic innego jak kierować się prosto na północ.
Śmigamy na żaglach cały dzień, z rzadka podpierając się silnikiem, gdy prędkość spada. Jacht sunie momentami nawet pod siedem węzłów. Czas spędzamy sterując, śpiąc, jedząc, robiąc zdjęcia. Jest też trochę zabawy z przeliczaniem na bieżąco trasy, bo w pewne miejsca nie chcemy dopłynąć za wcześnie, a w inne nie możemy się spóźnić. Fala niewielka, na wodzie pustki, dzień sielankowy i słoneczny.
Caroline w ekstazie – pierwsza w jej życiu wyprawa morska rozpoczyna się przy idealnej pogodzie, a przesuwający się krajobraz zapiera dech w piersiach – surowe górskie pustkowie, błękitne morze i lazurowe niebo. Proponuje nam wszystkim kawę średnio trzy razy na godzinę, a że każdorazowo odruchowo przyjmuję propozycję, to w okolicach południa od kofeiny serce mi klekocze, a ręce drżą.
Karolina podchodzi do żeglowania z typową dla doświadczonej żeglarki rutyną. Owszem podziwia widoki, ale ogląda je już kilkunasty raz, więc zdążyły jej spowszednieć. Spędza czas na wachcie, porozmawia trochę z Caroline, którą sporo uczy, omówi ze mną następny etap drogi i idzie spać do lewej kabiny rufowej.
Jacek wstaje na wachty i ucina sobie pogawędki. Minę ma raczej skrzywioną. Zaczyna cierpieć na chorobę morską. Wprawdzie funkcjonuje normalnie, ale nie ma apetytu.
Wadą żeglugi tym szlakiem wprost na północ, jest to, że prowadzi nas prosto w Sound of Jura, następnie do zatoki Corryvreckan, a potem do Sound of Mull, które przyjdzie nam przepływać po ciemku. Czyli kamienie, skały, niewiele świateł, a do tego silne prądy pływowe. No i Gulf of Corryvreckan.

Przy północnym wyjściu z Sound of Jura, między wyspą Jura właśnie, a znajdującą się na północ od niej wysepką Scarba, mieści się Zatoka Corryvreckan. Celtowie wierzyli, że bogini zimy – czarownica Cailleach Bheur pierze tam swój pled, co zapowiada przejście jesieni w zimę, natomiast zimą kąpie się tam, czego odgłosy słychać nawet o trzydzieści kilometrów od przesmyku. Nasza trasa prowadzi nas dosłownie kilka kabli od przesmyku, pogoda jest bardzo dobra, no i mamy lipiec. Bogini nie udaje się zaobserwować.
Legenda ta nie wzięła się znikąd. W cieśninie między wyspami, w trakcie przypływu, woda rozpędza się nawet do ośmiu węzłów. Ponadto, jej masy płyną po wyjątkowo nierównym dnie morskim. Najpierw zawija się i wypiętrza na wokół bazaltowej iglicy, która znajduje się 30 metrów pod lustrem wody, a potem spada z impetem w dwustumetrową głębię. Gdy równocześnie zderzy się napływającymi ku zachodowi wodami Firth of Lorn, przy niekorzystnych warunkach atmosferycznych potrafi wypiętrzyć fale aż na 9 metrów i stworzyć wir wodny, który słychać nawet kilkanaście kilometrów dalej.
Miejsce opisane jest przez Admiralicję jako ‘extremely dangerous to navigate’. Rzeczywiście, w pewnych warunkach, może to być piekło na ziemi i biada statkowi, który znalazłby się w Corryvreckan przy złej pogodzie. Corryvreckan jest trzecim największym wirem wodnym na ziemi i mógł być odpowiedzialny, za to, że nigdy nie powstałby Folwark Zwierzęcy czy 1984, bo wypadek na łódce zaliczył w tym miejscu George Orwell.
Zatokę mamy forsować około dziewiątej wieczór, czyli będzie jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie będzie stopniowo rosnąć, gdy ciemną nocą przyjdzie nam kluczyć wąskimi Sound of Luing, a potem Sound of Mull naprowadzając się na latarenki sektorowe.
O dziewiątej wachtę przejmują Karolina i Caroline, a ja idę się przespać. Dzień był bardzo długi, bo zaczął się o północ. Po drodze brałem jeszcze udział w telekonferencji, w trakcie której dowiedziałem się, że w firmie dla której pracuję przewidywane jest zwolnienie około trzydziestu procent personelu, w tym najprawdopodobniej również i mnie. Starczy wrażeń.
Wpis do dziennika jachtowego. Data: 03/07/2020, godzina: 0515, kurs 340, log 139, wiatr SSW 15 kt.
Noc jest wyjątkowo krótka, bo budzą mnie już koło północy. Wraz z Karoliną płyniemy w egipskich ciemnościach, aż lepkich od wilgoci przez Sound of Mull. Sytuację pogarszają snujące się płaty mgły. Nad ranem zaczyna lać, a wiatr zdecydowanie odkręca na południe. Trochę nie potrafi się zdecydować, bo raz wieje z południowego wschodu, potem prosto z południa, by przejść w południowy zachód. Tak długo jak płyniemy na północny zachód nie robi nam to specjalnej różnicy, ale Sound za kilka mil ma się skończyć i przyjdzie nam skręcać na północ. Prędkość wiatru nie jest jakaś oszałamiająca bo w porywach do dwudziestu węzłów, ale mamy świadomość, że póki co zasłania nas wyspa, a po wyjściu zza niej sytuacja może się dość gwałtownie zmienić.
Karolina proponuje, żeby pozbyć się grota. Ma to oczywiście sens, bo po planowanej zmianie kursu o kilkadziesiąt stopni w prawo, okaże się nagle, że z półwiatru czy ostrego baksztagu znajdziemy się w pełnym baksztagu, czy nawet fordewindzie. Oznacza to, że w najlepszym wypadku grot będzie zasłaniał nam genuę, która będzie opadać i hałasować, a w najgorszym będziemy ryzykować niekontrolowane zwroty przez rufę, gdyby komuś coś nie wyszło przy sterowaniu.

Gdy wstaje Jacek na swoją świtową wachtę, bierzemy się do roboty. Idę do masztu. Zrzucenie grota wymaga ustawienia jachtu dziobem do wiatru, co oczywiście zwiększa odczuwany wiatr pozorny, więc deszcz siecze mnie po plecach. Jak na złość, akurat w tym momencie przychodzi jakaś odkrętka, która sprawia, że zaczyna dmuchać dokładnie wzdłuż cieśniny w której się znajdujemy.
„Bartosz!!!” słyszę Karolinę, która stoi za sterem „Trzydzieści węzłów! Może na kotwicy staniemy?!?”
Morduję się z grotem dłuższy moment. Nie dość, że wieje i leje, to jak na złość kontrafał, którego używa się do ściągania żagla w dół się oplątał o salingi, a żagiel utknął w połowie drogi ku dołowi, listwy poplątały się w linki lazy jacka. Cholerne, nowe pełzacze, trzymają lik przedni żagla w likszparze, jakby je kto przyspawał do masztu. W końcu po dłuższej szarpaninie udaje się żagiel zdjąć. Jeszcze tylko obracamy jacht kilka razy, tak, żeby uparty kontrafał ‘wywiało’ zza salingów i Karolina może iść spać, a ja wyprowadzam z Jackiem łódkę z cieśniny na otwartą wodę. Skręcamy na północ.
Wpis do dziennika jachtowego. Data: 03/07/2020, godzina: 1700, kurs 340, log 197, wiatr WSW 15 kt.
Popołudniu słońce wreszcie pokazuje się zza chmur. I całe szczęście, bo dzięki temu możemy podziwiać klify Wyspy Skye, którą opływamy od południa. Wcześniej w ciągu dnia, trochę męczyliśmy się z to szkwalącym, a to gasnącym wiatrem. Żeby utrzymać sensowną prędkość, cały czas konieczne było, a to trymowanie żagli, a to refowanie genuy, bo przywiało ponad dwadzieścia pięć węzłów, a to zwijanie jej całkowite, bo wiatr osłabł do pięciu węzłów i po włączeniu silnika łopocze jak opętana.
Dzięki tym zabiegom, drogi dość szybko ubywa, a i czas wydaje się pędzić jak oszalały. W czterdzieści godzin zrobiliśmy prawie dwieście mil morskich, co jest całkiem przyzwoitym wynikiem, szczególnie, że wiatry nam sprzyjały i zdecydowaną większość dr przepłynęliśmy na żaglach.

Gotuję obiad i jednym uchem słucham radiowej prognozy. Nagle słyszę słowo, które sprawia, że zapominam o garach i wiszę przyklejony do odbiornika radiowego. „Storm warning”. O ile dobrze pamiętam, to ‘storm’ w brytyjskich prognozach to nie jest jakaś tam ósemka w skali Beauforta. Ostrzeżenie o sztormie w Wielkiej Brytanii to minimum pięćdziesiąt węzłów wiatru, a to już nie są przelewki, szczególnie na silnych pływach.
Rzeczywiście, w radio wyraźnie słychać słowo ‘storm’.
Sprawdzamy dwa inne źródła, korzystając z Internetu. Okazuje się, że w ciągu dwudziestu czterech godzin, gdzieś nad Orkadami ma się wybudować ośrodek niżowy, z kategorii potworków. Porywy do sześćdziesięciu węzłów, w naszej okolicy z kierunku NW, bo ma się przesunąć nad ląd i tam zasysać masy powietrza znad oceanu. To zdecydowanie nie jest coś, co można zlekceważyć. Pytanie co robić. Okolica jest dość bezludna, marin niewiele, portów jeszcze mniej. W Ardrossan powiedzieli nam, żeby nie wpływać na wyspy bo się pozamykały i ze względu na COVID nie chcą żadnych obcych. Kotwiczenie gdzieś na nawietrznym brzegu w taką pogodę zdecydowanie nie należy do najlepszych pomysłów. Chowanie się za wyspami, wymagałoby od nas cofnięcia się i wpłynięcia za Wyspę Skye, do czego z kolei nie zachęca atlas pływów, pomijając już to, że stracimy tym sposobem sporo czasu.
Przyglądam się mapie i decyduję szybko: „czy się to komuś podoba, czy nie, jedyne miejsce gdzie możemy się schronić to Stornoway”. Czyli przyjdzie nam przepłynąć przez Little Minch na Hebrydy Zewnętrzne, a potem gdy przeczekamy złą pogodę, przepłynąć przezeń po raz drugi kierując się już bezpośrednio na Cape Wrath.
Pozostaje jeszcze kwestia legalności tego rozwiązania. Pomny tego co usłyszałem od Simona w Ardrossan, znajduję numer telefonu do Straży Przybrzeżnej i zgłaszam im moje zamiary. Dyspozytor, który odbiera mój telefon, jest bardzo uprzejmy i gdy słyszy nazwę jachtu mówi: „Aaa tak, obserwujemy Was od jakiegoś czasu”. Potwierdza też prognozę pogody i przełącza mnie do bosmanatu w Stornoway, gdzie słyszę: „ależ nie ma najmniejszego problemu, zapraszamy, zadzwońcie tylko pół godziny przed wejściem do portu”.
Po raz piętnasty w ciągu dnia poprawiamy żagle, a że jesteśmy tuż przy słynnej latarni morskiej na Point’s Nest, ustawiamy kurs na północ i płyniemy na Hebrydy.
Dziennik jachtowy. Data: 04/07/2020. Godzina: 0900. Kurs: pilotażowy. Log: 273 mile. Wiatr: brak.
Log narrative (wpisy w miejscu na komentarze, z całej nocy): Porpoises spotted, pilot whale, dolphin and puffin also spotted (pismo Caroline).
Wpisy o rzekomym napotkaniu pływającego ogrodu zoologicznego, które umieściła w dzienniku Carolina, są taką samą prawdą, jak to, że płyniemy motorówką. Dziewczyna, gdy usłyszała ode mnie, że bardzo chciałbym zobaczyć maskonury, wpisała to w dziennik wyłącznie po to, żebym sobie pluł w brodę, gdy się obudzę.
Zanim idę spać koło północy, żeby wstać o piątej rano, uczę Caroline rozpoznawania znaków kardynalnych, a także świateł statków i MPZZM, bo akurat ze dwie albo trzy jednostki się nam w ciągu nocy trafiły. Ostatecznie, Morze Hebrydzkie jest szlakiem wiodącym na przykład ze Skandynawii do Glasgow, Liverpoolu, czy Dublina.
Stornoway wita nas całkowicie bezwietrzną pogodą i pochmurnym niebem, a także kropiącym równo, jak od linijki deszczem. Wszyscy wyglądają na szczęśliwych, że wchodzimy do portu. Nic dziwnego, ostatecznie płynęliśmy w dość szczupłej załodze, po wymagającym akwenie, bez przerwy przez ostatnie dwie i pół doby.

Na kei widzimy bosmana, który wskazuje nam miejsce postojowe – pierwsza z brzegu keja w niewielkiej, bardzo sennej marinie. Dopływam do niej powoli i ustawiam jacht longside. To jeden z tych pomostów, które czasem spotyka się w marinach, keja – cmentarz. Obok nas stoją przynajmniej dwa jachty, które ewidentnie wrastają w wodę od dłuższego czasu. Jeden z nich, jak się później dowiedziałem, był projektem pewnego starszego pana, który planował nim pływać na Arktykę. Jest to bardzo solidnie wykonany, mniej więcej osiemnastometrowy aluminiowy kecz. Panu niestety się zmarło, a że rodzina nie kontynuuje jego żeglarskiej pasji, to piękny jacht czeka na nowego właściciela.
Bosman wita nas słowami: „That was nice”, gdy udaje mi się nie rąbnąć o pomost, a zatrzymać jacht dosłownie na centymetry przy nim. Nawet nie pytany, zaczyna sam: „Chciałbym, żebyście wiedzieli, że każdy tu jest mile widziany. Bardzo się cieszę, że przypłynęliście. To co w telewizji mówią, że my nie chcemy przyjezdnych, to bzdura, my tu żyjemy z turystyki przecież…”
Pokazuje nam też niewielką łódkę stojącą w jednym z y-bomów, dopiero w tym momencie zwracam uwagę na to, że ma ona rejestrację zaczynającą się od POL…
„Mamy tu jeden jacht z Polski, co stoi od zeszłej jesieni. Gościu chciał dookoła świata solo popłynąć, ale popsuł mu się autopilot i przypłynął do nas. Pech, szkoda. Zimą, czy na wiosnę miał po jacht przyjechać, ale już wirus nie pozwolił…”
Jacht to „Wojownik VIII” Rafała Moszczyńskiego, który próbował powtórzyć wyczyn Henryka Jaskuły i opłynąć świat trasą Gdynia – Gdynia. Niestety, tak jak powiedział nam bosman, awaria autopilota w listopadzie 2019 roku, na zachód od Hebrydów uniemożliwiła realizację tego wyczynu. Gdy później już znajduję gdzieś w internecie trasę jaką przebył Rafał, zauważam, że Pentland Firth w którego stronę właśnie zmierzamy, ominął i opłynął od północy Orkady.
Ustalam z bosmanem, że zostaniemy przypuszczalnie do wtorku, po czym gdy ten już sobie idzie, siadam do prognozy pogody i własnym oczom nie wierzę. Po zapowiadanym potwornym sztormie, śladu nie ma. Jest za to kilka godzin umiarkowanego wiatru południowo – zachodniego, następującej po nich dziesięć godzin ciszy i kilkanaście godzin północno – zachodniego wiatru o prędkości do dwudziestu węzłów. Później na Windy dominuje już kolor pomarańczowy, bordowy i fioletowy co oznacza wiatry do pięćdziesięciu węzłów. Wychodzi na to, że mamy przed sobą jakieś trzydzieści sześć godzin żeglownej pogody i sto mil morskich do Scrabster. Co prawda, większość lokalnych żeglarzy ostrzegała mnie jeszcze w Ardrossan, przed północnymi wiatrami, bo z dwudziestu węzłów potrafi się podobno nagle i bez uprzedzenia zrobić i czterdzieści, ale uznaję, że gra jest warta świeczki. Po drodze jest kilka głębokich zatok i naturalnych portów w których w razie czego będzie się można schować.
„Dobra kochani” mówię „Prognoza się zmieniła, więc robimy tak: szybki prysznic, tankujemy paliwo, szykujemy coś do jedzenia, idziemy się przespać na dwie godziny i o trzynastej najpóźniej ruszamy dalej.”
Tylko Caroline mówi zdziwionym głosem: „Really?!?” Jacek nie mówi nic, a Karolina stwierdza, że dobra decyzja.
Trochę szkoda, że nie udaje nam się pozwiedzać Hebrydów. Nieopodal Stornoway znajdują się słynne Callanish Stones, megalityczne miejsce kultu, czy też obserwatorium astronomiczne. Wzniesione przez jakiś lud, który niezniechęcony kapryśną pogodą na Hebrydach Zachodnich, wybrał sobie to miejsce na swój dom. Budowla powstała ponoć między 2900 a 2600 rokiem przed naszą erą. Jeśli pierwsza z tych dat jest prawdziwa, to powstały wcześniej niż egipskie piramidy. Lud, który ją wzniósł archeologowie określają jako kultura epoki brązu. Miejsce kultu było w użyciu aż do roku około 1400 przed naszą erą.
Zabawne, jak szybko w naszych głowach podsumowujemy rzeczy o których wiemy mało. Jacyś ludzie, mieszkający na tym dosłownym końcu świata, korzystali z kamiennego kręgu przez 1500 lat, a nasze źródła, z braku danych, podsumowują to w kilku raptem zdaniach.
Tysiąc pięćset lat! W Polsce nie ma ani jednej budowli, która byłaby w użyciu aż tak długo, nawet cała nasza państwowość tyle nie liczy. Nawet jeśliby policzyć ją od legendarnych pierwszych władców plemienia Goplan, czyli dynastii Popielidów. Kościoły, które gdziekolwiek na świecie powstały w okolicach pięćsetnego roku naszej ery i będące w użyciu po dziś dzień można policzyć pewnie na palcach dwóch rąk. Tysiąc pięćset lat to jakieś sześćdziesiąt pokoleń. Żadne z państw, które istniały tysiąc pięćset lat temu, nie istnieje w swojej formie do dziś. Tysiąc pięćset lat, to różnica między schyłkiem Starożytności i początkiem Wieków Średnich, a erą smartfona, w której żyjemy. Tysiąc pięćset lat to niewyobrażalna ilość ludzkich historii, ambicji, tragedii, szczęść i nieszczęść.
Niesprawiedliwa jest historia i pamięć ludzka, dla tych, co przez półtora tysiąca lat korzystali z magicznego kręgu, odprawiając swoje nieznane nam obrzędy i prowadząc obserwacje, których efektów nie znamy. Po każdym z nas, coś w zbiorowej pamięci Internetu pozostanie i za tysiąc lat. Historyk opisujący dzieje pierwszej połowy 21 wieku, będzie przypuszczalnie w stanie odkopać informacje o tym co ktoś czuł, czy myślał. Choćby to, jaką mógł mieć opinię na temat globalnej pandemii 2020.
Historyk w roku 3021 będzie przeglądał archiwalne profile mediów społecznościowych, czytał blogi, albo oglądał słitfocie na Insta. Napisze o stronnictwach ‘foliarzy’ i ‘covidian’, którzy w czeluściach internetu toczyli zaciekłą wojnę na słowa. Wojnę, w której główną stawką było chyba w gruncie rzeczy nic innego jak dotarcie do obiektywnej prawdy na temat tego co się w roku 2020 działo. Praca historyka będzie niezwykle emocjonująca, ale i wyjątkowo trudna. Media społecznościowe unieśmiertelnią plotki, pogłoski, ludzkie sądy i przed-sądy. Materiału zostawimy po sobie w bród, tylko jak się w tym rozeznać? Dawna sprzeczka na dowolny temat, nad kuflem piwa w knajpie, teraz w postaci wymiany zdań pod artykułem na portalu informacyjnym będzie tam już tkwiła na wieki wieków, a historyk będzie to musiał jakoś podsumować.
Paradoksalnie, może się okazać, że gigantyczna ilość informacji i kakofonia poglądów, które obecnie wytwarzamy i utrwalamy, zrówna nas z ludem niegdyś żyjącym na wyspie Lewis i w „Historii Powszechnej” wydanej w roku 3021 zasłużymy sobie tylko na krótką wzmiankę:
„W 2020 roku na świecie wybuchła epidemia koronawirusa powodującego chorobę COVID-19. Rozprzestrzeniła się błyskawicznie po całym globie i co da się stwierdzić na pewno to spowodowała ogromne zamieszanie i dezorganizację dotychczasowego modelu życia społecznego. Była jednym z najdonioślejszych wydarzeń na skalę globalną w pierwszej połowie dwudziestego pierwszego stulecia.
Ze względu na wzajemnie wykluczające się źródła, nawet jeśli analizować tylko te pochodzące bezpośrednio od ekspertów z tamtej epoki, błędy metodologiczne, różnice w interpretacji i prezentacji danych przez ówczesne społeczeństwo i jego elity – analiza dokumentalna, tego epizodu w dziejach nie prowadzi do jednoznacznych wniosków. Poza tym, że wywołała u współczesnych ogromne kontrowersje i na okres wielu lat zdominowała dyskurs w przestrzeni publicznej i prywatnej.
Ze względu na niejednoznaczny przebieg infekcji przypominający inne ostre niewydolności układu oddechowego znacznie utrudnione są również analizy archeologiczne i archeopatologiczne w połączeniu z wyżej wspomnianymi sprzecznościami i brakiem spójności w źródłach – nie da się z całą pewnością stwierdzić ile pochłonęła żyć.
Skutki…”.
I tak będzie to bardzo dużo, bo bardziej prawdopodobne jest, że po całym zamieszaniu, którego jesteśmy obecnie świadkami i uczestnikami zostanie tylko tyle:

„Pandemia koronawirusa z lat dwudziestych, dwudziestego pierwszego wieku. Wybuchła w Chinach i szybko rozprzestrzeniła się po całym świecie. Źródła nie są zgodne jeśli chodzi liczbę ofiar śmiertelnych, szacuje się, że wynosi pomiędzy….a …. . Na okres kilku lat zdezorganizowała życie społeczeństw na skalę globalną”
Niesieni słabym, południowo zachodnim wiatrem, to skrapiani deszczem, a to łapiący promyki słońca płyniemy kursem 055 na Cape Wrath.
Wpis do dziennika jachtowego. Data: 05/07/2020. Godzina: 0400. Kurs: 090. Log: 321.5 mili. Wiatr: -.
Log narrative (z różnych godzin)
We had porrige (pismo Caroline)
Running as fast as we can to get to the shelter before shit begins. WX downloaded SAT (pismo moje)
0800 catching the flood to Thurso, engine OFF, Genoa up (pismo moje)
1300 moored at Scrabster
Już na początku podróży, umówiliśmy się, że będziemy wypełniać Logbook po angielsku. Jedyny możliwy wybór, zważywszy na Caroline. Logbook, czyli po naszemu dziennik jachtowy, jest angielskim wydawnictwem, które dostałem jako gratis kupując chyba Almanac Reedsa. Lubię jego formę, bo nie jest przeładowana informacjami, w stylu wszystkich możliwych poprawek kursowych, które liczy się już chyba wyłącznie w szkółkach żeglarskich.
Wpisywanie do dziennika, czegokolwiek poza pozycją, logiem, wiatrem i tym podobnymi żeglarskimi sprawami, pojawiło się całkowicie spontanicznie. Zaczęła Caroline, od swoich wpisów o nieistniejącym oceanarium, które mieliśmy napotkać przepływając przez Little Minch. Potem wpisuje do dziennika co jej tylko fantazja przyniesie. Szczególną frajdę sprawia jej wpisywanie moich prawdziwych lub wymyślonych pomyłek. W dzienniku pojawiają się wpisy na temat tego, że rozbiłem kubek czy przypaliłem spaghetti.
Jacka wpisów prawie nie ma – twierdzi, że gdy tylko próbuje się skupić na pisaniu dopada go choroba morska. Rzeczywistość zdaje się to potwierdzać. Jacek cierpi na wyjątkowo przykrą odmianę tej dolegliwości, która bardzo skutecznie potrafi wyeliminować go z jakiejkolwiek aktywności. To znaczy: wstaje na wachtę i jakoś ją jeszcze przesiedzi, ale próby zejścia pod pokład kończą się dramatyczną walką o utrzymanie treści żołądka na swoim miejscu. Co gorsza, Jacek się prawie nie aklimatyzuje. Gdy już wydaje mu się, że przeszło – jedno nieregularne bujnięcie, jakiś zapach z kuchni, zejście pod pokład i pada jak mała sosenka na skutek uderzenia siekierą. Nawet nie chcę sobie wyobrażać jak bardzo frustrujące musi to być dla kogoś, kto tak jak on uwielbia żeglarstwo.
Między trzecią a czwartą rano opływamy Cape Wrath i zmieniamy kurs na 090, czyli prosto na wschód. Nazwa tego miejsca ma pochodzić podobno od Staro Nordyjskiego słowa hvarf, oznaczającego ‘punkt zwrotny’. Teza ta wydaje się bardzo prawdopodobna, bo i my i nieliczne statki w tej okolicy wykonują zwrot, żeby popłynąć na południe lub na wschód. Bez cienia wątpliwości, Wikingowie, którzy podróżowali tędy na swoje łupieżcze wyprawy z Norwegii na Zachodnie Wybrzeża Wysp Brytyjskich. zmieniali w okolicy przylądka kurs i nazwali po swojemu ten charakterystyczny punkt.
Dla nas – w szarej, bo tam na północy, zupełnie ciemno się w lipcowe noce nie robi – zmiana kursu zajmuje trochę czasu. Spowalnia nas przeciwny prąd zawijający się wokół Cape Wrath i przez trzy godziny robimy zaledwie dziewięć mil drogi. Wiatr wieczorem zdycha, toteż silnik dudni na dwóch tysiącach dwustu obrotach przez całą, lepką od śliskiej wilgoci i szarą noc i mozolnie wyciąga nas nad ‘punkt zwrotny’. Na ploterze wygląda to niemal symbolicznie: północno wschodni kurs wygląda jakby jacht z trudem wspinał się „pod górkę”. Parokrotnie tej nocy mówiliśmy do siebie, że to za chwilę minie, prąd się odwróci i przyspieszymy.
Coś niepokojącego wisi w powietrzu tej nocy. Zakiełkowało, gdy zbliżyliśmy się do brzegu i Karolina odebrała smsa od Maćka, który pisał, że w jednej z prognoz widzi idący z północnego zachodu sztorm. Znalezienie się ze skalistym brzegiem na zawietrznej w sytuacji, gdy wiatr ma cały Ocean Atlantycki żeby się rozhulać, a na Cape Wrath najsilniejsza zanotowana prędkość wiatru to ponad 120 węzłów – to może niepokoić.
Nad ranem z ulgą przyjmuję stopniowo zwiększającą się prędkość jachtu nad dnem. Zwrot zrobiliśmy prawie w tym samym czasie, zarówno my jak i prąd. Ponadto, koło ósmej rano zaczyna wiać na tyle, że odstawiamy silnik, rozwijamy genuę i pchani zarówno prądem jak i z minuty na minutę silniejszym wiatrem surfujemy na coraz to większych falach w kierunku Scrabster.
Przed południem zasuwamy już osiem węzłów. Morze jest szare, fala coraz większa. Momentami leje złem. Nad odległym o trzy mile brzegiem kotłują się nisko wiszące chmury.
Robię rutynową inspekcję jachtu. Nabieram pewności, że wskaźnik paliwa, który uparcie pokazuje 100% jest po prostu zepsuty, akumulatory hotelowe podejrzanie szybko się rozładowują. Silnik za to chodzi równo jak mechanizm szwajcarskiego zegarka. W najgłębszym miejscu zęzy kilka centymetrów wody, które smakuję. Słodka, czyli po prostu nalało do środka deszczówki.
Wychodzę na pokład, za sterem Karolina. Gdy z nią rozmawiam, kilkukrotnie nalega, żebym poszedł się przespać przed wejściem do portu. W końcu dociera do mnie, że chce pobyć sama ze swoimi myślami, nacieszyć się surowym widokiem i spokojnym, ale szybkim i na jakiś sposób ekscytującym baksztagowym ześlizgiwaniem się i wspinaniem na fale. Daję jej spokój.
Do małego, rybackiego porciku w Scrabster wchodzimy równo o trzynastej, miejsca jest na tyle mało, że nie mam się jak odwrócić dziobem pod wiatr, żeby zacumować longside przy kei tak krótkiej, że i z przodu i z tyłu wystaje mi około metra jachtu. Dobre kilkanaście metrów od nabrzeża ustawiam silnik na luz i siłą inercji, z wiatrem wiejącym w plecy doprowadzam łódkę do pomostu. Cumy odbiera od nas pracownik portu, a także czekający już na nas Chris i jego przyjaciel.
Pierwszy etap podróży do Polski się kończy. Pokonaliśmy 373 mile morskie i w Scrabster, gdzie jak się okazuje jesteśmy pierwszym jachtem w sezonie 2020, musimy odczekać na dobry moment do skoku przez Morze Północne.
5 odpowiedzi na “Dwa miesiące w boatyardzie. Część siódma. Jachtem przez Hebrydy.”
No dalej, nie mogę się doczekać na kolejny rozdział. W sumie jesteś chyba sadystą, takim samym jak twórcy “Wikingów” czy “Walki o tron”, którzy kapali jeden odcinek sezonu na tydzień, odcinków w sezonie 20 a sezonów 8.
Będzie, będzie, nic się nie bój 🙂 Muszę tak kapać, bo dzięki temu samemu mi się łatwiej motywować. Taki wpis to jakieś 60 – 70 godzin roboty: research, pisanie, korekta, znalezienie zdjęć, publikacja itp… Jak się to robi tylko “sobie a muzom”, a jedyna motywacja to miły komentarz pod wpisem, to siłą rzeczy muszę publikować w odcinkach, żeby od czasu do czasu ten motywacyjny zastrzyk przyjąć 🙂
Wspaniały odcinek…lepiej się czyta niż niezły kryminał….ale nie doczekałem się w treści kto zaszlachtował tego kurczaka….bo że usmażył go Bartosz to pewne!!!….no i jakie są dzieje tej “cnoty” u Caroline….
Czekamy na rozwiązanie tych tajemnic….
Zb
Super tekst. Jak wiesz, zawsze czytam z wielką przyjemnością to co napiszesz. Dawno tu nie zaglądałem, ale dzisiaj przeczytałem wszystko jednym tchem.
Pozdrowienia dla Caroline, jest naprawdę niesamowita, mnie wkręciła, że całą zimę (tę w boatyardzie) ćwiczyłeś swoją muskulaturę. Godzinami.;) Zajęło mi parę minut zanim się zorientowałem, że to Jej fantazja…
Dzięki wielkie 🙂 co do mojej muskulatury to… no wiesz 😀